środa, 23 grudnia 2015

Epilog - Purpose


Cześć, maleńka.

Pamiętasz mnie jeszcze? Tego, który nazywał Cię aniołkiem, gdy przypominałaś diabełka z krwi i kości. 

Skoro to czytasz, mnie już nie ma. Przestałem być nieszczęśliwym człowiekiem w świecie żywych. Stałem się szczęśliwą duszą w świecie umarłych, pośród tysięcy innych, zbłąkanych duszyczek. I jest mi tam dobrze. Panuje wieczne lato, a na obiad serwują czekoladę z truskawkami. Tymi samymi, które spadały z nieba w postaci śnieżnych płatków. I czuję się jak w domu, bo do domu właśnie wróciłem.

Nie piszę, bo nie mogę spać. Piszę, bo zasługujesz na to, by do Ciebie pisać. Piszę, bo należy Ci się słowo wyjaśnienia. A nawet kilka słów. Bo jesteś warta powieści, nie jedynie krótkiego wiersza trudnego w interpretacji. Nie byłaś skomplikowana. Przebiegłem strona po stronie, od prologu po ostatnie zdanie epilogu. Czym więc przy powieści byłby oszczędny w słowach poemat?

Zamknij na moment oczy i wspomnij chwilę, w której pierwszy raz spojrzałaś w moje. Było ciemno, niewiele widziałaś, mam rację? Za to ja widziałem więcej. Może to księżyc oświetlał Twoje tęczówki, a może Twój prolog był mniej skomplikowany niż mój. Nie potrzebowałaś wiary we własną siłę, bezpieczeństwa czy miłości. Pragnęłaś szczęścia. Tak niewiele i tak wiele zarazem. I wolności. Tak, wolności.

Opowiedziałem Ci całe życie. Prócz jednego dnia. Otworzyłem przed Tobą własną powieść. Lecz zagiąłem jedną stronę, a gdy wydała mi się zbędna, wyrwałem, pozostawiając poszarpaną krawędź kartki. Tę wyrwaną stronę trzymasz właśnie w dłoniach, być może obmywając łzami. Proszę tylko, nie utop jej. Nie ma kopii zapasowej.

Jeszcze raz zamknij oczy. Nie zapomnij ich otworzyć. Inaczej nie poznasz zakończenia powieści.

Wyrwaną z życiorysu stroną był dzień, w którym Cię poznałem. O świcie usiadłem na obrzeżach dworca głównego. Mijali mnie ludzie i mijały pociągi. Podziwiałem zlewające się w jedno szyby pędzących wagonów. Odliczałem czas do odjazdu pociągu o 17:35. Dlaczego czekałem na ten? Bo o tej godzinie ponad dwadzieścia jeden lat temu urodziłem się do bycia nieszczęśliwym człowiekiem. O 17:34 stanąłem na przejeździe oddalonym od stacji o 426 kroków w za dużych butach. Ruszył. Usłyszałem gwizd lokomotywy i poczułem drżenie szyn. Położyłem się na torach jak na najwygodniejszym łóżku. Spojrzałem jeszcze w pochmurne niebo i zapowiedziałem nadchodzącą burzę. A pociąg był coraz bliżej. Aż nagle świst powietrza przeszył w pół myśli o burzy. I pociąg pojechał dalej, zostawiając nieszczęśliwego mnie. Miał być przepustką. Okazał się drogowskazem. Zrobiłem za mało dobrego, bym mógł zaznać ukojenia. I wtedy wróciłem na 18th Street, a na mojej drodze pojawiłaś się Ty. Ty i Twoje nieszczęśliwe oczy, w których odnalazłem swój cel.

Moim celem stało się Twoje szczęście.

Obiecałem sobie, że nie wrócę na dworzec, dopóki nie uczynię Cię szczęśliwą. I obiecałem sobie również, że pewnego dnia wrócę. Byłem tego pewien bardziej niż wschodu słońca o świcie i zachodu wieczorem.

Pielęgnowałem Twoje szczęście, cząstka po cząstce, byś pewnego dnia mogła odjechać tym samym pociągiem, który wskazał mi drogę do ciebie. Byś mogła odjechać szczęśliwa. I uwolniona.

Nie planowałem się w Tobie zakochać. Nasza miłość była pięknym efektem ubocznym odgórnie przygotowanego planu. Możesz wierzyć lub nie, ale ten efekt uboczny był najlepszą sekundą wieczności. Mojej wieczności. Nikt tak nigdy nie kochał. W to uwierzyć musisz. Obaliliśmy mit, że efekt uboczny jest zjawiskiem niepożądanym. Ja pożądałem Cię bardziej, niż możesz sobie wyobrazić.

Po dotarciu do celu mogłem odejść w spokoju. Odrodzić się na nowo do bycia szczęśliwym. Osunąć się w Twój cień, a w moje światło. Pozwoliłem Ci sięgnąć dna, byś odbijając się, widziała kolory w każdym dniu.

Kochałaś mnie, nigdy nie miałem wątpliwości. Teraz nie mam wątpliwości, że zrozumiesz. Bo tak jak Ty warta jesteś wielostronicowej powieści, tak mi wystarczy trudny w interpretacji poemat. Odszedłem z myślą, że pozostawiłem po sobie tę jedną wyrwaną stronę, na której zamieściłem całą powieść. Odczytałaś mnie całego, od pierwszego wersu po ostatnią kropkę. Spójrz czasem w niebo i wspomnij, że Twoje szczęście nie zostało zapisane w gwiazdach, a w nadwoziu pociągu odjeżdżającego z dworca głównego w Detroit o 17:35.

Wierzę, że pewnego dnia ktoś napisze o Tobie nową powieść. Mi wystarczy mój jednostronicowy poemat i świadomość, że spisał go Twój uśmiech.

Uwolniłem siebie, uwalniając Ciebie. I oboje jesteśmy szczęśliwi.

Dotrzymałem obietnicy, pamiętasz?

Ps. Gdy żegnałaś mnie na peronie, wiedziałaś, co chcę zrobić. Widziałem to w Twoich oczach i słyszałem w głosie. Dziękuję, że zrozumiałaś. Dziękuję, że mi pozwoliłaś. To największy dowód miłości.







~*~





Powinnam napisać długą notkę, ale nie mam na nią siły. Jak niektórzy z Was napisali, to było moje opowiadanie, moja historia i również moje zakończenie. Zostawiam je takie, jakie jest. Co z Nataszą - dopowiedzcie sobie sami. Ja swoją wizję mam, ale daję Wam możliwość utworzenia własnej. Bez fałszywej skromności - jestem dumna z tego, co napisałam. Dziękuję Wam, że wspieraliście mnie przez te osiem miesięcy. Dziękuję.

niedziela, 20 grudnia 2015

Rozdział 40 - Jesteś bliżej nieba, niż ja kiedykolwiek będę


Justin

-Mam wejść z tobą czy stać na czatach? - spytałem, gdy Natasza jak małe lwiątko, albo inny groźny kot (choć jeszcze niewyrośnięty) przeskoczyła przez ogrodzenie.
-Chodź ze mną - mruknęła, otrzepując  kolana z ziemi. Podczas upadku zaryła jednym w zabłoconą trawę. - Musimy się włamać, powinieneś mieć w tym wprawę.
-Doskonale wiesz, że brzydzę się kradzieżą.
-Ale okradamy moich starych. Z tym ani ja, ani ty nie powinieneś mieć problemu. 
-I nie mam. - Przeskoczyłem po niej, może nie tak zwinnie, ale kolana miałem czyste. - Gdybym miał, nie byłoby mnie tutaj, proste. Jesteś pewna, że nie ma ich w domu? 
-Na podjeździe nie ma samochodu. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że dla nich bez samochodu to jak bez ręki czy nogi.
-I na pewno w domu nie ma nikogo?
-Davidem bym się nie przejmowała. A jeśli spotkam Vanessę... - wciągnęła ze świstem powietrze. Spuściłem wzrok. Ale hej, ona też mnie zdradzała. -  Powiem tak, może nie wyrwę jej wszystkich włosów, ale bez wątpienia je przerzedzę. I pozbędzie się jedynek, a może i dwójek. W każdym razie nie jestem pokojowo nastawiona. 
Wyobraziłem sobie kościste piąstki Nataszy umorusane krwią Vanessy. Nie powiem, widok podniecający, gdy dwie kobiety (bez znaczenia jak młode) biją się o ciebie. W zasadzie jedna by się tylko broniła, a druga wpadłaby w stan silnego wzburzenia, ale tę kwestię pozwolę sobie pominąć. Liczy się sam fakt.
Pień drzewa wspinał się po ścianie budynku i opierał o mur w pobliżu zamkniętego okna na piętrze. Zamkniętego. A mieliśmy nadzieję, że jednak ktoś je uchyli. Ale na co my liczyliśmy? Jest koniec grudnia, a parapet zawalony śniegiem. 
-I co teraz? - spytałem odruchowo.
-Chyba nie rozumiem pytania. Nie przypominam sobie, żebyśmy zmienili plany. Wchodzimy, bierzemy co się da, wychodzimy. Nic skomplikowanego, żadnego alarmu, wystarczy wybić szybę, a później wszystko pójdzie już gładko.
Postawiłem stopę na najniższym konarze, ale cofnąłem ją pospiesznie.
-Nie było mowy o żadnym rozbijaniu okien.
-Chciałeś mieć wszystko podane na tacy? Nawet przy kradzieży trzeba się wysilić, chłopie.
I wspięła się na pierwszą gałąź, nie dając mi dojść do słowa. Gdy się kocha, czasem należy zapiąć na ustach kłódkę i wyrzucić klucz w cholerę. Ja czegoś wymagam i oczekuję, ona ma prawo do tego samego.
Wyraźnie nabrała w tym wprawy. Wspinała się jak zwinna kotka, już nie jak lwiątko. Z większą gracją i wdziękiem. Miałem przebłyski, gdy uderzało we mnie jej piękno. Przez większość czasu widziałem w niej młodszą siostrę. Zadziorną, ale też wrażliwą jak płatek róży, który zniszczy wiatr, deszcz i cała masa zjawisk.
-Nie szkoda ci tak ładnego okna?
Odwróciła głowę i prychnęła na moją uwagę. Zawinęła pięść w bluzę. Rozejrzała się po okolicy po raz ostatni i wciąż trzymając się gałęzi, uderzyła w sam środek szyby. Raz, ale porządnie, błyskawicznie. Nagły huk, później odłamki szkła spadły na trawę muśniętą śniegiem i w ostateczności w ramie okna zostały tylko okruchy przy krawędziach.
Najwyraźniej okna nie było jej szkoda.
W pokoju jakby nikt nie pojawiał się od miesięcy. Wszystko tak, jak zapamiętałem ostatnim razem. Nawet łóżko pościelone niedbale (innymi słowami, przykrywane przez Nataszę). Unosił się ten uwielbiany przeze mnie, anielski zapach. Dlatego nie rozpocząłem kradzieży od pieniędzy i biżuterii, ale od małej poduszki w rogu łóżka. Każdy ma jakieś materialne priorytety.
-Rozdzielmy się, tak pójdzie szybciej. 
Dziś wolałbym wytapiać czas.
-Ja pójdę na parter, tam trzymają pieniądze. A ty idź do sypialni rodziców. W komodzie na przeciwko łóżka, w pierwszej szufladzie, jest biżuteria matki. A w mojej szafie sportowa torba. Bierz wszystko, ile się da.
Więc brałem wszystko, włącznie z maskotką skrytą pod rogiem pościeli. Na dnie szafy torba z paskiem na ramię, a sypialnia rodziców, ostatnie drzwi na wprost, zamknięta. Przymrużyłem powieki, sięgając po klamkę. Dopadła mnie dziwna obawa, że pchnę drzwi i przeszkodzę im w płodzeniu czwartego dziecka. Może i by się przydało, skoro najmłodsze tak zaniedbali.
Szuflada pękała w szwach. Wypełniało ją złoto i srebro, drogie, bardzo drogie. Zacząłem wszystkie kolczyki, zegarki i łańcuchy przeliczać na banknoty w lombardzie, albo u pierwszego z brzegu pasera. Wysunąłem szufladę z zawiasów i wysypałem jej zawartość do torby. Wypadł nawet klaser ze starymi, wartościowymi monetami. Ogromna pomoc dla Nataszy na lepszy start.
Naraz coś dotknęło mojej łydki. Podskoczyłem jak oparzony, bo nie spodziewałem się żadnego tarcia czy ruchu, a co dopiero miauczenia. Kiedy serce, które na moment stanęło, wznowiło bicie, spojrzałem pod nogi na małego sierściucha, który oplótł ogonem moją kostkę.
-Aleś mnie, kolego, przestraszył. - Wziąłem go na ręce, grzbiet popieściłem. Nie tak wnikliwie jak Nataszkę, rzecz jasna. Zamruczał w odwecie. Zostawił sierść na moim torsie. -Natasza, jak się wabi ten kot!? - krzyknąłem, by usłyszała mnie na parterze i miałem nadzieję, że nasz plan nie zawiódł, a dom rzeczywiście był pusty.
-Zazwyczaj zwracałam się do niego słowami spieprzaj zapchlony sierściuchu, więc możesz sam coś wymyślić.
Może był sierściuchem, ale nie chce mi się wierzyć, że zapchlonym. Spodobał mi się do tego stopnia, że już do końca trzymałem go na rękach. A torba przepełniona biżuterią stała się zaskakująco ciężka. Dobry znak.
Zszedłem schodami na parter, do salonu. Natasza przeszukiwała ostatnie szuflady w starej, zabytkowej komodzie. Z kieszeni wychylały się zwinięte pęki banknotów. Kradniemy tyle, a jej rodzice nawet nie zbiednieją. To się nazywa sprawiedliwość.
-Nie zakochaj się - rzuciła Natasza.
Głaskanie jej kota weszło mi w nawyk.
-Pyszczek ma uroczy, ale znam kogoś z piękniejszą mordką.
-Ale ja nie mam wąsów. 
-Ciekawe jakby to było, gdyby dziewczyna z wąsami obciągała. - Zamknąłem na moment oczy. Próbowałem wyobrazić sobie ludzkie usta i kocie wąsy pomiędzy nogami. To nie na moją wyobraźnię. - Głupie uczucie.
-Dziewczyna z wąsami, to dopiero byłoby głupie. Podczas całowania włosy wchodziłyby ci do nosa. 
-Mogę zabrać tego kota? Przywiązałem się do niego przez ostatnie pięć minut.
-Jeśli będziesz miał go czym karmić, proszę bardzo. Nikt za nim płakać nie będzie.
Ale rzecz jasna po chwili odłożyłem kota na kanapę, a on zadrapał skórzaną tapicerkę. Mądry zwierz. Pogłaskałem jego główkę ostatni raz. Łasił się jak moja Nataszka, gdy jest jej dobrze. 
Wyszliśmy tą samą drogą, pozostawiając po sobie brak pieniędzy i biżuterii, podartą tapicerkę na sofie w salonie i porozrzucane po sypialni dokumenty. Swoją drogą, znalazłem w teczce skrytej na dnie szuflady dowody na to, że ojciec Nataszy ma młodszą kochankę. Powiedziałem o tym Nataszy, a ona tylko parsknęła śmiechem i stwierdziła, że oboje są siebie warci. Coś w tym było.
-Idziemy to opchnąć teraz - potrząsnęła torbą - czy już w Kanadzie?
-W Kanadzie - odparłem spokojnie. - Chociaż sam nie wiem, co łatwiej byłoby nam ukryć podczas przekraczania granicy. 
Kłamałem jej prosto w oczy i czułem, że jestem bliki płaczu. Uśmiechała się, żywiła tak wielkie nadzieje. A ja utrzymywałem ją w stanie pozornego szczęścia. Dla jej bezpieczeństwa. I dla własnych celów. Dla własnych celów, które stanowiły podstawę jej nowego życia. 
Zima, a co za tym idzie, nie tylko śnieg, ale również szybkie zachody słońca. Na dworzec główny Detroit dotarliśmy po zmroku. Przedarcie się przez całe miasto w dzień świąteczny było nie lada wyzwaniem. Korków na ulicy jako takich nie było, ale za to na chodniki wysypały się stada rodzin. Tacy szczęśliwi. Natasza im dorównywała. Tylko ja musiałem udawać. To znaczy nie musiałem. Robiłem to dla jej dobra. Wszystko dla jej dobra. Tym się usprawiedliwiałem.
-Musimy kupić bilety - stwierdziła Natasza po przejściu przez terminal i powrotnym wspięciu się schodami. 
Na peronie stało parę osób.
-Ja to zrobię - wtrąciłem zaalarmowany.
Spojrzała na mnie podejrzliwie, ale sztuczny uśmiech rozwiał cień wątpliwości.
-A ty rozejrzyj się po peronach i znajdź pociąg - dodałem łagodnie.
Zszedłem w podziemia. To tam mieściły się kasy biletowe. W jedynym otwartym okienku, za którym starszy mężczyzna podkręcał siwego włosa, kupiłem bilet na najbliższy kurs do Toronto. Jeden. Tylko jeden. I z tym jednym wlokłem się z powrotem na peron przez najbliższe pięć minut. Aż Natasza zaczęła się niecierpliwić.
-Co tak długo? - spytała, spuszczając torbę na ławkę. - Myślałam, że stchórzyłeś.
-Natasza, musimy porozmawiać - powiedziałem, a głos mi zadrżał. 
-Twoje oczy nie wróżą niczego dobrego - westchnęła. - Usiądźmy.
Torba z tysiącami dolarów nie miała już znaczenia. Natasza usiadła, a ja celowo zachowałem dystans i pomiędzy nami zmieściłaby się jeszcze jedna osoba. Ale ona sprawnie przesiadła się blisko mnie i złapała moją dłoń. A bardziej schowała swoją malutką wewnątrz mojej większej.
-Co się dzieje? Co się dzieje właśnie teraz, kiedy mieliśmy zacząć wszystko od nowa?
-I zaczniemy - szepnąłem. - Ale trochę inaczej, niż planowaliśmy. Natasza, ja nie jadę.
Zacisnęła pięść, poczułem to wyraźnie. Musnąłem jej skórę ustami. Nie rozluźniła uścisku. Westchnąłem więc, bo nic innego mi nie pozostało. A ona wciąż milczała, wiedząc, że milczenie rani mnie najmocniej.
-Natasza, odezwij się, proszę.
-Co to znaczy, że nie jedziesz? - spytała, obserwując tępo dolną partię filaru.
-Nie mogę. Nie potrafię. Nataszka, tobie się udało, więc nie możesz tu zostać. Ja nadal nie jestem czysty. - Widziałem jej reakcję. W ostatniej chwili zacisnąłem pięść. Inaczej szarpnęłaby ręką i tyle bym ją widział. - Posłuchaj mnie, młoda. Rozmawiałem z matką. Załatwiła mi miejsce na odwyku. Zrozum, że jeśli tu zostaniesz, kiedy ja będę na leczeniu, wszystko zacznie się od nowa. Zaczniesz brać, puszczać się. Nie chcę tego. Natasza, ty jesteś już na ostatniej prostej, zaufaj mi. Pójdziesz przed siebie i wyjdziesz z tego gówna. Ja nie jestem tak silny. Nie poradziłem sobie z tym sam, dlatego potrzebuję pomocy. I w końcu mi również się uda. Wtedy będziemy już razem.
Kłamałem. Kłamałem jak z najprostszych nut.
-Justin, nigdzie bez ciebie nie jadę, nie ma nawet mowy. 
Spodziewałem się takiej reakcji. Czym przekonywać ją dalej? Pocałunkami czy oschłym tonem?
-Pojedziesz, dla mnie. Wyleczę się i do ciebie dołączę.
Kłamałem lepiej niż z nut. Kłamałem jak z obrazków w książkach dla przedszkolaków.
-Justin, nie dam rady sama - wybuchnęła płaczem. Jak pozornie nieaktywny wulkan lawą.
-Mała, dasz. - Chwyciłem jej policzki. - Dasz radę. Jesteś silniejsza niż ja. Silniejsza niż wszyscy, których znam.
-Boję się, nie rozumiesz!? - krzyknęła. Była rozchwiana emocjonalnie. By ją uspokoić, wystarczyło mocno przytulić.
-Myślisz, że ja się o ciebie nie boję? Myślisz, że mało nerwów kosztowało mnie podjęcie tej decyzji? - Całowałem ją bezustannie. To nie pomagało. Drżała coraz mocniej. A razem z nią i ja. - Kochanie, zrób to dla mnie, proszę. Nigdy o nic cię nie prosiłem, więc teraz proszę. Wyjedź stąd, zacznij beze mnie, a ja do ciebie dołączę. I wtedy będziemy już razem na zawsze, przysięgam.
-Przysięgasz - powtórzyła. - A potrafisz obiecać?
Wstałem z ławki i na chłodnej posadzce przyklęknąłem na jedno kolano.
-Tak jak cię kocham, tak obiecuję.
I po części obiecałem szczerze. 
Po części.
Bo będziemy szczęśliwi. A gdzie - to już nie ma znaczenia.
-Też cię kocham, Justin - zapłakała. - Nie wyobrażam sobie choćby jednego dnia bez ciebie. Ile to potrwa? Powiedz mi, ile?
-Nie wiem, skarbie. Ale wtedy będzie już wszystko dobrze. Tak dobrze, jak jeszcze nigdy.
Tym razem nie skłamałem. Prawdy było aż nadto.
Wpadła w moje ramiona. Wpadła w nie ostatni raz. Przytuliłem ją tak mocno, że przez moment obawiałem się, czy nie połamałem jej wszystkich żeber. Ale ona objęła moją szyję tak ciasno, że sam nie mogłem oddychać. Pożegnania to największe gówno stworzone przez człowieka. O ile łatwiej byłoby powiedzieć krótkie cześć i odejść.
Chwyciłem torbę i ruszyliśmy do drzwi w ostatnim wagonie. Natasza płakała, a ja trzymałem się ostatkiem sił. Krótko po tym przegrałem walkę z samym sobą, a po moich policzkach spłynęły łzy.
-Obiecaj, że ci się uda - szepnęła, stając na pierwszym metalowym schodku pociągu. Była centymetr, może dwa ode mnie wyższa.
-Uda się nam - odparłem. Każda odpowiedź była wymijająca. Nie chciałem jej dłużej okłamywać. Łatwiej było zataić część prawdy. - Skarbie, chcę, żebyś była bezpieczna. Więc proszę, nie myśl o mnie za dużo. Pojedziesz do Kanady, tam zaczniesz wszystko od nowa. Jeśli kogoś spotkasz, mną się nie przejmuj. Bądź szczęśliwa, kruszynko.
Pękłem jak bańka mydlana. Już nie płakałem. Po prostu ryczałem i dławiłem się własnymi łzami. Ona ocierała je opuszkami kciuków, ale na nic się to zdało. Nie nadążała. Twarz zalaną miałem dowodami miłości. Nic nie widziałem. Przez zaszklone oczy przebijał się tylko zarys sylwetki należącej do osoby, która zmieniła mnie raz na zawsze.
-Justin, nie płacz - wychlipała. - Nie rób tego, nie żegnaj się. Wszystko się ułoży, przecież obiecałeś. Ty nie łamiesz obietnic, Justin. Nie złamałeś jeszcze żadnej.
-Będziemy szczęśliwi - powtórzyłem nieprzytomnie. - Będziemy, Nataszka. W tym nowym, lepszym życiu. Wtedy nie będzie już łez i smutku. Przysięgam. I przysięgam, że nigdy nie przestanę cię kochać.
-Proszę cię, nie płacz. - Złapała moją głowę i wtuliła w swoją pierś. Pierwszy raz to ona była ciepła, a ja skostniały jak lód. - Nie płacz, bo im więcej ty płaczesz, tym mocniej ja zaczynam.
Ale jej nie posłuchałem. To nie było takie proste. Ryczałem bardziej, teraz już nawet głośno. Pocałowałem jej obojczyk przez bluzę i strzepnąłem z niego dwa płatki śniegu. Trzymała mnie w ramionach ostatni już raz i dopiero poczułem, że była moim największym szczęściem. Losem wygranym na loterii w najgorszym momencie. Była dziewczyną, przyjaciółką, siostrą i mamą, która pogłaskała po głowie, a wszystkie troski znikały. Teraz również ściągnęła z mojej głowy kaptur i ucałowała czubek. Pośród moich włosów przepłynęły jej łzy. Głos uwiązł mi w gardle. Jeszcze moment, a rozmyśliłbym się i wszedł za nią do pociągu.
-Wyleczysz się, dołączysz do mnie i stworzymy naszą małą rodzinkę, tak? - Oparła czoło o moje, a oddechem ogrzała zmarznięty czubek nosa. - Tak będzie, mam rację?
-Będziemy szczęśliwi - wymamrotałem ponownie. Nie w odpowiedzi na jej pytanie. W odpowiedzi na pytania własnego serca. - Będziemy szczęśliwi, aniołku.
-Justin, nie rób tego, nie żegnaj się. Ten czas minie szybciej niż oboje myślimy. Zanim się spostrzegę, wysiądziesz z pociągu na dworcu w Toronto, a ja zaprowadzę cię do naszego małego gniazdka. Kocham cię, Justin.
Kiwałem tylko głową. Kiwałem i ściskałem powieki. Nie chciałem na nią patrzeć. Miała w oczach zbyt wiele nadziei, której ja już w sobie nie miałem.
-Będziemy szczęśliwi. 
-Justin, nie płacz. Jeśli nie przestaniesz płakać, nigdzie nie pojadę.
Na to pozwolić nie mogłem. Odsunąłem się od niej i wytarłem twarz zbyt długimi rękawami. Pod powiekami łzy utworzyły cholerne jezioro, które spływało razem z krwią do serca. Wszystko, byleby nie wypłynęły. Wszystko, byleby ich nie zobaczyła.
-Mam dla ciebie list - szepnąłem. Wyjąłem z kieszeni zgniecioną kartkę, złożoną kilkukrotnie i szczelnie zamkniętą w pożółkłej kopercie. - Obiecałem ci dzisiaj tyle rzeczy. Teraz chcę, żebyś i ty mi coś obiecała. Przeczytaj go dopiero wtedy, gdy zaczniesz od nowa. Przeczytaj go, gdy tam, w Toronto, wszystko się ułoży, a ty bez skrupułów będziesz mogła nazwać się szczęśliwą. Natasza, obiecaj mi, że nie przeczytasz go wcześniej.
-Przysięgam - rozkleiła się. - Justin, będę za tobą tak cholernie tęsknić. Ale robię to dla ciebie, pamiętaj o tym.
Złożyłem kopertę w połowie i włożyłem do głębokiej kieszeni w jej bluzie, bezustannie patrząc jej w oczy. 
-Obiecaj mi - powtórzyłem.
-Obiecuję.
-Kocham cię, Natasza. - Chwyciłem jej policzki i zostawiłem na tych słodkich wargach ostatni, pożegnalny pocałunek. Ten najsilniejszy. I najbardziej bolesny, bo odtąd pozostał wiecznym wspomnieniem. - Jeszcze będziemy szczęśliwi. W tym lepszym życiu. 
Pociąg ruszył powoli z peronu numer siedem. Koła zatoczyły pierwszy obrót, lokomotywa wydała głośny świst. Zostałem na krawędzi, a jej postać oparta o drzwi oddalała się. Mogłem zacząć płakać na nowo. I jeszcze na koniec, nim wagon skrył się za zakrętem, przyłożyła dłoń do piersi, w miejscu, gdzie jej serce odżyło na nowo. Uczyniłem to samo. Dotknąłem serca i poczułem, jak bardzo boli. Jednocześnie piecze, kłuje, rzuca się w klatce piersiowej. I usycha. Powoli słabnie, pompuje coraz mniej krwi. Umiera.
Patrząc przed siebie nieprzytomnie, przemierzyłem każdy peron z osobna. Przechodziłem pod zadaszeniem i także pod otwartym, rozgwieżdżonym niebem, skąd sypał się drobny puch i osiadał na czubku mojej głowy. Tam, gdzie przed pięcioma minutami Natasza złożyła pocałunek przepełniony najszczerszą troską. Troską, jakiej nie doświadczyłem od nikogo innego.
Na końcu stacji, gdy odjechało już większość pociągów, ludzi na dworcu zabrakło, a latarnia po krótkim wahaniu zgasła, zszedłem na tory i ruszyłem przed siebie. Noc była chłodna, a ja mrozu nie czułem. Byłem zbyt pusty, by było mi zimno. Stawiałem krok za krokiem i każdy bolał, bo po każdym wzrastała świadomość. Moim celem stała się własna śmierć.
Rzecz jasna, nie było żadnego odwyku. Nie było też nowej szansy. Miałem ich w swoim życiu zbyt wiele, by otrzymać jeszcze jedną. Wiedziałem, że Nataszy uda się pod jednym warunkiem. Obok niej nie może być mnie. To ja byłem ciężarem u jej barku. To ja byłem elementem, który spowalniał ją w drodze na przód. Sama da radę. Ze mną nie. A dla jej dobra poświęciłbym wszystko. Nawet tak bezwartościowe gówno, jakie ludzie nazywają życiem. Poświęcić życie, to jak poświęcić przepłakane dni pełne deszczu i zachodzącego słońca. Poświęcenie życia to poświęcenie w rzeczywistości niczego. Natasza wyświadczyła mi przysługę. Dla jej dobra pozbędę się własnego istnienia - elementu, który nieustannie, dzień w dzień przypominał mi, że jestem tylko okruchem na tle nieograniczonej pustki.
Oślepiły mnie światła wytaczającego się zza zakrętu pociągu. Nie widział mnie. Ja również go nie widziałem. Ale czułem. Czułem zbawienie. Zamknąłem oczy po raz ostatni. Ujrzałem wszystko. Każdą chwilę smutki i każdą piękną, tylko z nią. Ujrzałem na nowo jej wystraszone oczy pierwszego dnia. Nie ufała mi, a ja jej. Nauczyliśmy się tego. Uczyliśmy się wzajemnie każdego dnia. Uczyliśmy się smaku przyjaźni, miłości, seksu, oddania i cierpienia. Teraz wiedziałem, że cały ten smutek nie poszedł na marne. Było warto walczyć, gdy na końcu czeka nagroda. Dla niej - nowe życie. Dla mnie - zbawienna śmierć.
Poczułem na wargach jej pierwszy pocałunek, ujrzałem nasz pierwszy taniec. Przy niej wszystko było pierwsze i nowe, a z jakiś względów jakby odwieczne i dobrze znane. Tyle wymienionych uścisków. Tyle zażytych razem działek. Tyle wypitych litrów taniego wina. Tyle wspólnych ran na nadgarstku. Tyle plam krwi. Tyle łez będących bezpośrednią przyczyną jej łez. I tyle miłości, bez której stanąłbym tutaj przed miesiącami. 
Pociąg wynurzył się zza zakrętu. Kilkadziesiąt wagonów. Kilkaset rozpędzonych ton. I tylko jedna sekunda, będąca początkiem końca. Otworzyłem oczy i światła oślepiły mnie ponownie. Zanim jednak skończyłem to, czego nie udało mi się nigdy rozpocząć, spojrzałem w nieskazitelne niebo. Dom Boga, w którego nigdy nie wierzyłem. Dzisiaj zacząłem, ponieważ chcę wierzyć, że to nie koniec, a moje obietnice o szczęściu nie zostały rzucone jak słowa na wiatr.
Nim oddałem to, co najwięcej i jednocześnie najmniej warte, wyszeptałem do Nataszy ostatnie zdanie:
-Dzisiaj wrócę do domu, choć to ty jesteś bliżej nieba, niż ja kiedykolwiek będę.
A później ból odebrał mi zmysły. Ból nie fizyczny, który spowodowało żelazne ciało rozpędzonych wagonów. Ból wywołany myślą, że jeśli nieba nie ma, a Bóg to jedynie wymysł tych, którzy całym sercem pragną w niego wierzyć, nie miałem odwagi powiedzieć jej najważniejszego. Ocaliła mnie. Ocaliła jak rozbitka z tonącego statku. Ocaliła, bym mógł godnie umrzeć. Bym mógł oddać życie za kogoś, kto na nie zasłużył.
Odchodziłem ze świadomością,  że zrobiłem wszystko, by jej szczęście nie było jedynie marną imitacją uśmiechu.
Odszedłem szczęśliwy.








~*~



Jedna łza za mną. Przed nami jeszcze epilog.

sobota, 12 grudnia 2015

Rozdział 39 - Przegrałem

Justin

Szpital wyssał ze mnie życie na niemal trzy dni. Ale łóżko było całkiem wygodne i czas się nie dłużył, bo przeważnie spałem. Natasza spędzała przy mnie każdą sekundę i nawet po godzinach, gdy zmieniała się trzecia porcja pielęgniarek (i co za tym idzie - kroplówka) i wypraszały Nataszę z sali, nie dała się odciągnąć od metalowych rurek łóżka. Więc tak spędziliśmy te trzy dni. Całe trzy razem. Całe trzy bez kłótni. Całe trzy z drobnymi poprawkami.
Natasza miała ułatwiony start. Nie brała. Nic. Z wyjątkiem kilku tabletek przeciwbólowych, które wykradła z dyżurki pielęgniarek. Ja nie miałem takiego szczęścia. Szprycowali mnie tabletkami. Nie było ich wiele, ale prowokowały moją dłoń w drodze po kolejne. I dwie ampułki morfiny. I po trzech dniach, które miały być jak zalążek odwyku, byłem nie mniej uzależniony niż przed. Teraz tylko poszerzyłem horyzonty. Spełnienie przynosiło każde otumaniające gówno.
Ale trzeba było wrócić na 18th Street. Nieznacznie silniejszy fizycznie, bo choć ludzie porównują szpitalne jedzenie do psich odchodów, mnie nawet te odchody zadowoliły. Dożywiony, ale z coraz mniejszą nadzieją na zmartwychwstanie do życia. Tego jednak Nataszy nie powiedziałem. I nie powiem, dopóki ma szansę. A szansę ma sporą. Siedzi w tym bagnie krócej i tylko po uszy. Ja już po sam czubek głowy. Różnica pozornie niewielka. W rzeczywistości urwista przepaść.
Rząd butli taniego wina stał pod ścianą. Alkohol z wodą w proporcji jeden do stu. Ale w tym jednym procencie było coś, co dawało niezłego kopa w stronę zgonu. Wszystko tak jak za pierwszym razem, tylko teraz z góry znałem wyniki. I już czułem ten ból w każdym mięśniu. I czułem jej łzy, które będę ocierał i ostatkami sił powstrzymywał swoje. I czułem drżenie ciała, a potem żołądek podchodzący do gardła i falę zeszłorocznych wymiotów.
Ale dla niej warto.
Warto wszystko.
A czasem nawet więcej, niż wszystko.
-Pamiętasz, kiedy w szpitalu powiedziałam, że chcę znów pić z tobą tanie wino? - spytała cicho, trzymając się mojego ramienia.
Bez względu na to, jak słaby bym był, dla niej zagram silnego. Ja mogę upaść. Ona nie.
-Nie sądziłam, że to nastąpi tak szybko. Ale tanie wino kojarzy mi się lepiej niż działka tego gówna.
-I ma się po tym lepszy humor - dołożyłem swoje trzy grosze.
-I można się kochać po pijaku. To ekscytujące. I zabawne.
-Zabawne? - Brwi mi podskoczyły.
-Zabawnie byłoby, gdybyś nie trafił - parsknęła.
-Nie przesadzajmy. - Potargałem jej włosy. - Mam jakieś doświadczenie.
-Ach, no tak - westchnęła. - Zapomniałam, że wytrenowałeś się na jakiejś Vanessie czy kimś takim.
-Zawsze możesz iść do faceta mojej matki. - Posłałem jej bezczelny uśmiech. - Podobno dobrze wsadza.
Uderzyła mnie w ramię i przewróciła oczyma.
Kłótnie o bzdury mamy już za sobą.
-Jesteśmy kwita, Justin. Wyszliśmy na prostą. Ty pobzykałeś. Mnie pobzykali. Wypijmy za to wino marki wino.
Pierwsza butelka poszła w obieg. Ona dwa łyki, ja trzy, a później usiedliśmy na materacu pod ścianą. I piliśmy dalej, bo wino smakowało coraz lepiej. I jej usta smakowały jak niebo muśnięte obłokiem i promieniem słońca. Położyłem ją na materacu. Usta uchyliła, a ja wlałem w nie wąską smugę alkoholu. I przyciągnęła mnie za kark, i musnęła wargi. I poczułem się tak szczęśliwy, bo znów miałem obok cały swój świat. Cały, dosłownie. Moją miłość, moje szczęście i moją śmierć.
I tak mijały kolejne godziny. Alkohol nie smakował już tak dobrze, a uzależnienie dawało mi się we znaki. Natasza trwała w swoim własnym zamroczeniu i trzymała się lepiej. I trzymała moją rękę, i głaskała ją, i było mi tak dobrze.
-Co zrobimy, kiedy będziemy już czyści? - spytała cichutko, całując moją pierś. 
Była podpita i taka słodka. Pocałowałem ją w czoło.
-Wyjedziemy do Kanady i tam zaczniemy wszystko od nowa.
Chciałem w to wierzyć. Naprawdę chciałem.
Ale już nie potrafiłem.
-I założymy naszą małą rodzinkę? - Patrzyła przez dziurę w ścianie na rozgwieżdżone niebo wychylające się zza zziębniętych koron drzew. Sama nie była cieplejsza. Jej rączki to żywe kostki lodu. - Będziemy mieć synka i córeczkę. Chłopca nazwiemy Justin Junior, a dziewczynkę Nataszka Junior.
-Nataszka Juniorka - poprawiłem. - I będzie śliczna jak mamusia. Taka mała kruszynka. Chciałbym ją zobaczyć.
-Zobaczysz - zachichotała. Brzmiała tak beztrosko.
W to również chciałbym wierzyć.
Ale już przestałem.
Druga butelka poszła w ruch. Parę przechyleń i zniknęło pół. Robiło się tak ciepło na sercu, a dłonie dalej marzły. Bawiłem się włosami aniołka, głaskałem ją za uszkiem. Odwyk, a najszczęśliwszy w moim życiu. Nawet cierpienie może być czasem przyjemne. O ile cierpi się z ukochaną osobą. Cierpienie razem wnosi w życie sens.
-Wiesz, co dzisiaj jest? - ocknąłem się niespodziewanie, gdy wspomniałem zaznaczoną w kalendarzu na szpitalnej ścianie datę.
-Dzień początku nowego życia? - zainteresowała się.
-Wigilia, szkrabie. Wigilia Bożego Narodzenia. A ja nie mam dla ciebie prezentu.
-Masz. - Pocałowała mnie zachłannie. - Największym prezentem dla mnie jest to, że żyjesz, że jesteś tu ze mną i że teraz wszystko się zmieni.
Zmieni, niewątpliwie. Ale czy w prawo, czy w lewo, o tym miała się dopiero przekonać.
Rozplątała supeł moich ramion i zadrżała, bo już nie było jej tak ciepło jak w moich objęciach pod kocem. Naciągnęła rękawy na kościste dłonie, uprzednio kryjąc czubek głowy pod obszernym kapturem. Wyszła przed ruderę i usiadła na pierwszym odbitym schodku, zalanym zaschniętym betonem przeszło pięć lat temu. Opatulony kocem, dołączyłem do niej na odrapanym murku. 
-Spójrz tam. - Wskazała niebo. - Pierwsza gwiazdka. I nasze pierwsze wspólne święta.
-Mamy nawet choinkę, zabrakło tylko lampek.
Rzeczywiście przy płocie stała drobna choinka i wyróżniała się na tle reszty drzew, dziś już bez liści. Wypuściłem powolny oddech i para zatoczyła się przed moją twarzą. Żywa oznaka mrozu dającego w kość. Złapałem jej dłoń. Korzystałem z każdej wspólnej chwili. Mamy za sobą tę pierwszą. Nigdy nie wiadomo, która będzie ostatnią. Wyobraziłem sobie nas - Nataszę, siebie, Justina Juniora i Nataszkę Junior - przy wigilijnym stole, a w kącie salonu świeci się choinka. Dzieciaki zrywają się od pełnych półmisków, by paść na kolana przed zawiązanym ozdobną taśmą prezentem. Chwytam w myślach policzki Nataszy i całuję jej usta, bo jestem tym najszczęśliwszym, który się nie boi, który nie jest już sam, który ma dla kogo walczyć. Marzenia bywają piękne. I tak niesprawiedliwie nierealne.
Naraz z nieba zaczęły spadać pojedyncze płatki śniegu. Każdy piękny i każdy różnił się od poprzedniego. Natasza wystawiła dłoń. Na opuszce jej palca usiadła jedna śnieżynka, a ona wysunęła między wargi język i dotknęła jej koniuszkiem. Zniknęła natychmiast.
-Jest pyszny - szepnęła z uśmiechem. - Spróbuj.
Więc i ja wyciągnąłem przed siebie otwartą dłoń i odczekałem dwie i pół sekundy, aż na linii papilarnej osiedlił się maleńki płatek śniegu. Smakował jak niespełnione marzenia i szczęście tego, co udało mi się uzyskać. I jak woda. Zdecydowanie jak woda.
-Zjadłbym truskawki - mruknąłem nieoczekiwanie, bo wilgoć śniegu, nie wiedzieć czemu, przypomniała mi soczystość truskawek.
-To napij się wina.
-Daleko mu do truskawek.
-Ale bliżej, niż płatkom śniegu. - Przytknęła mi szyjkę butelki pod nos. - Śmiało, pij. Zostajesz w tyle. Nie mogę być bardziej pijana niż ty, bo zacznę gadać głupoty, a ty nie zrozumiesz moich żartów.
Więc uchyliłem korek trzeciej butelki taniego sikacza. Popiłem. Ale truskawek nie poczułem. Nawet nie skojarzyłem z nimi smaku. Płatki śniegu wygrywają to zestawienie.
-A juro, gdy spadnie więcej śniegu, a my będziemy na takim głodzie, że zaczniemy rzygać pod siebie, zrobimy na śniegu aniołka.
-Pewnie - parsknąłem. - I wtedy śnieg przedrze mi się przez dresy i bokserki i zamrozi mi fiutka.
-Więc później pozwolę ci go ogrzać w ciasnym, ciepłym domku.
Spojrzałem na nią głęboko rozbawiony. I wino smakowało lepiej. Może nie truskawkami, ale też nie kocimi sikami.
-Jesteś zboczona.
-Ty też.
-Uzupełniamy się.
I nasze wargi również się uzupełniały, bo gdy pocałowała mnie głęboko i z pasją, nie czułem na ustach czegoś więcej. Jedynie dopełnienie, bez którego posiadałem na wargach ubytek. 
Wróciliśmy do rudery, wlokąc za sobą butelkę wina - jedną pustą, drugą pełną - i dwa cienie życia, przyszyte do wycieńczonych ciał. Opadłem na materac, Natasza zaraz obok, aż uderzyła mnie łokciem w brzuch - zupełnie niecelowo. Już teraz było źle, a do szczytu daleko. Minęło kilkanaście godzin siedzenia i cichych rozmów przy paru szkarłatnych procentach. Nie miałem przesadnie dużych szans. Tylko ostatnie strzępy nadziei, że tym razem dopisze mi szczęście. 
Kiedy całe niebo zaszło gwiazdami, mrok zalał powietrze, a z oddali dało się słyszeć rodzinne kolędowanie, Natasza szepnęła:
-Zimno mi, Justin.
Bo rzeczywiście temperatura nie przekraczała zera. Mnie ogrzewało jej ciałko oparte na moim. Siedziała mi między nogami i tuliła się do piersi. Ale ją przed chłodem mógł chronić wyłącznie przetarty koc i para moich ramion. Mało, zważywszy na jej chude ciałko.
-Wiesz, co rozgrzewa najlepiej? - wychrypiałem i całując jej szyję, połaskotałem.
Jej śmiech to jak anielski śpiew. Tak cenny, a tak niezwykle rzadko spotykany.
-Nie wiem - odparła. - Pokaż mi.
Odwróciła główkę, by móc na mnie patrzeć. Pogłaskałem jej podbrzusze, bo moja dłoń zdążyła prześlizgnąć się pod bluzę i koszulkę. Czułem każdą kość. I biodrowe, i pojedyncze żebra. 
-Masz lodowate ręce - zadrżała. - Wcale nie jest mi cieplej.
-Ale będzie, zaufaj mi, kochanie.
Mówiąc do niej kochanie, uśmiechnąłem się. Nie użyłem tego od tak dawna, a wiem, że każdorazowe zdrobnienie przyspieszało rytm jej serca.
Położyłem ją na materacu, podciągnąłem bluzę i dość sprawnie ściągnąłem. Została w krótkim rękawie przy ujemnej temperaturze. By nie czuła się osamotniona, również pozbyłem się bluzy. Gdy nie opierała się o mnie i nie grzała mnie swoim ciałem, zacząłem zamarzać. Jakby ktoś wbijał mi w pierś naostrzone igły. Miałem problemy z zaczerpnięciem powietrza, bo ilekroć przełykałem oddech, szron osadzał się na ścianach przełyku. Okropne uczucie. 
-Od kiedy bez ubrań jest cieplej niż w ubraniach? - zatrzęsła się. Potarłem jej ramiona, łudząc się, że to ją ogrzeje.
Nie odpowiedziałem. Rzecz jasna nie znałem słów, którymi mógłbym odpowiedzieć. Jedynie zsunąłem jej dresy, a kiedy wyciągnęła ręce, przyciągnąłem ją do uścisku. Usiadła więc na moich kolanach i zapoczątkowała długi, namiętny pocałunek. Jakby ostatni, jakby pożegnalny. Może to złudne uczucie. A może wieść, którą znało serce, a ja jeszcze nie.
Zdjąłem koszulkę Nataszy i swoją. Najgorszy był moment, w którym oparłem się plecami o lodowatą, przemarzniętą dogłębnie, betonową ścianę. Ale Nataszka otuliła mnie od tyłu kocem i kiedy rozebrałem ją do naga, a swoje dresy wraz z bokserkami zsunąłem do kolan, również na jej plecy zarzuciłem koc. Dzięki Bogu był duży i pomieścił nas oboje.
-Już mi cieplej, wiesz? - wydyszała w przerwie pocałunku. Trzymała moją twarz, jakby bała się, że gdy opuści dłonie z policzków na choćby ramiona, ja zniknę i nie zobaczy mnie nigdy więcej.
Teoretycznie tak właśnie było.
I zaczęliśmy się kochać. Osunęła się na mnie powoli. Wypełniłem jej całą, a nieosiągalne od tygodni uczucie opuściło nam powieki. Malutka, cała moja, cała przy mnie. Unosiła się, a później upadała i to stanowiło pierwszą połowę przyjemności. Drugą była rozkosz oblewająca jej twarz. Nie do podrobienia. Szczera, prawdziwie niesamowita. Uśmiechała się delikatnie, naprawdę delikatnie, usta miała rozchylone, a oczy wciąż przymknięte. Dryfowała we własnym świecie. I kiedy ja odpuściłem przyglądaniu się jej odprężonej twarzyczce i sam zamknąłem oczy, poczułem to co ona.
Dłonie błądzące po jej chudych plecach i łopatkach, a małe piersi przytulone do mojego torsu. Żadnego skrępowania, tylko miłość. I seks. Ale gdyby pojęcie miłości rozciągnęło obszar, do którego sięga, objęłoby i seks i nienawiść. Tak więc wyłącznie miłość (i malejący chłód) unosiły się w powietrzu. Otworzyłem oczy na moment, by spojrzeć na Nataszę i zastanowić się, co takiego widziałem w jej siostrze, skoro największy skarb i dar zesłany przez los mam tak blisko siebie.
-Miałeś rację - jęknęła - z tym ciepłem. Teraz mi ciepło, jakbym leżała na plaży na Hawajach.
-Byłaś na Hawajach?
-Byłam - mruknęła, opadając. - Nigdzie się tak nie wynudziłam.
Ale rozmowy o plażach i tańcach w kwiatowych naszyjnikach zostawiliśmy na później, bo oto moje dłonie posiadły Nataszę jeszcze bliżej. Nie wiem, czy to możliwe, czy jedynie złudzenie. Byliśmy w rzeczywistości tak blisko (fizycznie i psychicznie), że pomiędzy nas nie wsunęłoby się płatka śniegu smakującego truskawką, a nici łączącej nasze myśli nie przecięłyby najostrzejsze nożyczki.
Na jej zmarszczonym czółku zalśniła kropelka potu. Udało mi się sprawić jej przyjemność i dodatkowo rozgrzać. Przyjemne z pożytecznym. Pocałowałem czubek nosa i ponownie wargi, bo ich słodycz przyciągała z odległości. Smak wina i, o dziwo, w tym wyczułem upragnione truskawki. Nawet bardziej wyraźne niż w płatku śniegu.
Natasza doszła z głośnym jękiem i odchyleniem głowy. Stłumiłem własne stęknięcie po paru sekundach, wpijając się w jej szyję. Malinka wyglądała na jej bladej skórze wyjątkowo niewinnie. A potem nic już nie widziałem i oczy zaszły mi mgłą, gdy również dosięgnąłem punktu na szczycie. Jeszcze przed chwilą seks był w moich oczach miłością. Teraz stał się czymś więcej, bo i nasza miłość znaczyła więcej. 
-Dlaczego miałam wrażenie, jakbyśmy kochali się ostatni raz? - zapłakała cichutko. Jak mała myszka, która siedzi w ukryciu i modli się, by nikt nie przepędził jej miotłą.
-Może było ci tak potwornie dobrze, że nie chcesz, żeby następny raz był gorszy? - zażartowałem.
Ileż ona czuła. Każdą moją emocję czytała, jakbym miał wypisane bezpośrednio na czole. Bo ja też miałem takie wrażenie. Piękne, choć bolesne. I z mojej strony uzasadnione, bo choć oboje jesteśmy młodzi i pozornie pełni nadziei, niektóre rzeczy kończą się bardziej niespodziewanie niż inne. Jak miłość, jak życie, jak sens.
-Nie wiem, jak mogłam się na ciebie gniewać i to przez tyle czasu. Ale już będzie dobrze. Już coraz lepiej.
Ubraliśmy się, a ubrania zdążył wyziębić mróz, więc Natasza ponownie zadrżała. Opierałem się o ścianę, a szatynka o moją pierś, zupełnie jak wcześniej. I czwarta butelka pomału się kończyła. I coraz bardziej smakowała jak truskawki. A później nawet jak świeża bułka.
-Za co kupiłaś wino? - spytałem, gdy świtało i gasła wigilijna gwiazdka.
-Ukradłam - mruknęła. - Podczas dostawy do jakiegoś przydrożnego sklepiku. Taka okazja nie powtórzyłaby się drugi raz. 
Westchnąłem głośno.
-Jesteś na mnie zły? - Zadarła główkę, by spojrzeć na moje zmarszczone czoło. 
-Nigdy, kruszynko. Wiesz, co zrozumiałem? - Pokręciła głową. - Że ludzie to kurwy i skoro oni bogacą się na nieszczęściu innych, my możemy robić to samo.
-W takim razie wiesz, co jeszcze zwinęłam? - Teraz to ja zaprzeczyłem. - Czekoladę. Z truskawkami.
Oczy mi się zaświeciły, a język przebiegł po wargach. Moja słodka mistrzyni.
-I mówisz mi o tym teraz? Kiedyś cię uduszę, przysięgam.
Czekolada była przepyszna i nawet nadzienie przywodziło na myśl truskawki. Ale mimo wszystko jej wargi były słodsze. A jej wargi w połączeniu z czekoladą i truskawkowym nadzieniem - byłem bliski cukrzycy.
Kolejny dzień mijał znacznie ciężej. Natasza trzymała się równo, bo ją skutki głodu dosięgnęły już w szpitalu. To ze mną było coraz gorzej. Kilkanaście razy w śniegu kryły się moje wymiociny - czekolada z winem, na ogół słodkie, ale w tym przypadku obrzydliwe połączenie. Natasza też wymiotowała, ale rzadziej. I nie trzęsła się tak jak ja. Znowu wszystko bolało. Jej troskliwe dłonie uśmierzyły część bólu, ale tyko część. Ta większa narastała.
Prawie nie rozmawialiśmy. Milczenie również było przyjemne, a przy nieznośnie pulsującej głowie, nawet bardziej pożądane. Minął kolejny dzień, później noc i jeszcze jeden dzień. Dopiero wtedy Natasza, wycieńczona tą bezlitosną walką, zasnęła wtulona w moje udo. Zasnęła, więc poczuła się lepiej. Poczuła się lepiej, więc wychodziła na długą prostą w stronę zwycięstwa. 
Ale ja nie miałem tego szczęścia. Nie miałem w sobie tej siły. Nie byłem tak waleczny jak ta mała, krucha osóbka. Poddałem się, bo ból i pragnienie nie dały o sobie zapomnieć. Rozpłakałem się, widząc ją śpiącą tak smacznie i niewinnie. Uśmiechała się delikatnie, tylko ja mogłem dostrzec dołeczki w jej policzkach. Ona tę walkę wygra, ja już przegrałem. Przegrałem bitwę z samym sobą. Ten silniejszy Justin zdominował słabszego.
Pod osłoną nocy wymknąłem się z baraku, uprzednio okrywając Nataszę kocem po samą szyję. Nogi mi się uginały, w głowie kręciło, serce wylewało czarne łzy trudnej miłości. A cała reszta ciała i duszy błagała o jedno - o jedną działkę, dzięki której przestałoby boleć, dzięki której byłbym pewniejszy, dzięki której zniknęłaby ta szara rzeczywistość, która błyszczała na głodzie. 
Szedłem więc z ostatnim banknotem w kieszeni po działkę. Ostatnią, mówiłem. Już naprawdę ostatnią. Może po niej się uda, może znajdę sposób.
I znajdę. Nie w sile i wytrwałości, a we własnych słabościach.
Przegrałem.







~*~


Gdybym Wam powiedziała, ile zostało do końca, to byście się przestraszyli haha:)

A teraz druga sprawa, dotycząca najważniejszego wydarzenia na przełomie dziesięciu lat. Chodzi oczywiście o naszego (większości) aniołka w Krakowie. Zwracam się tutaj do osób, które zakładają, że nie pojadą. Błagam Was, nie traćcie nadziei, bo nic nie jest jeszcze przesądzone i wszystko może się zdarzyć, musicie do tego dążyć całą sobą! I jak tylko pojawią się takie, naprawdę bierzcie udział w konkursach w których można wygrać bilet. Bo można wygrać, to jest możliwe. Dowód? Sama wygrałam bilet na koncert Justina w Łodzi. Cholera, chciałabym, żeby każda z nas pojechała i go zobaczyła. WIĘC NEVER SAY NEVER, BELIEVE i widzimy się w Krakowie ♥


Polecam!

sobota, 5 grudnia 2015

Rozdział 38 - Umierałem. Chciałem umrzeć...

Justin

To tak, jakby dostać mocnego kopa w prawy pośladek od życia.
Zaopiekuj się nią, zanim zrobi to ktoś inny.
I zrobił, możliwie najlepiej, jak potrafi. Przygarnął, pogłaskał po główce, pocałował w czoło i zadziałało. Zdobył ją. Nie ważne, czy skradł jej serce, czy tylko nieograniczony dostęp do miejsca pomiędzy prawą, a lewą nogą. Zdobył ją, kiedy ja utraciłem.
To bolało. 
Bolała świadomość, że ktoś może być dla niej lepszy.
Bolało, że kiedyś to w moich, a dziś w jego oczach widziała maleńkie odbicie planety Ziemi.
Wiele bym dał, by cofnąć czas i dałbym jeszcze więcej, by usunąć z dworca ten jeden nieszczęsny filar. Może gdyby nie on... Może gdyby nie on, nie usprawiedliwiałbym się tak żałośnie.
Zawiniłem.
A teraz żałuję.

Dość użalania. Zatrzasnąłem cienki zeszyt, bo choć końcówka długopisu dotykała kartki nieprzerwanie, nadgarstek nie mógł się wysilić, by poruszyć nim i poprowadzić przez pojedyncze kratki.
Wstałem, a kolana mi skrzypnęły, bo długo nie prostowałem nóg. I na tym się skończyło. Wstałem tylko po to, by podnieść niedokończoną butelkę wódki. I z powrotem opadłem na prawy róg materaca, ten najbardziej wgnieciony w posadzkę.
-Jedni mówią, że piją, bo mogą. - Łyk trunku przeturlał się powoli przez przełyk. - Ja powiem: piję, bo mam powód. I może piję już ostatni raz.
Nie dopiłem do końca. Fanem wódki nigdy nie będę. Rozbiłem szkło na murze. Odłamki odskoczyły od ściany jak poparzone. W mojej dłoni została tylko szyjka i parę ledwie widocznych drobiazgów wbitych w linie papilarne. Jeden z większych kawałków upadł obok podeszwy. To na niego padł mój wybór.
-Witaj, przyjacielu. - Uśmiechnąłem się blado. - Pragnę poznać cię bliżej.
I poznałem. Pozwolił mi.
Dotknąłem szkłem nadgarstka, a krew spłynęła jak na zawołanie. Przyjemne uczucie. Uwalniając krew, uwalniałem samego siebie. Stopniowo, kropla po kropli. Przeciąłem raz jeszcze, szybko i bezboleśnie. A potem drugi nadgarstek i znów wróciłem do pierwszego. To takie przyjemne. Odpływałem. Byłem już coraz dalej i dalej. Odszedł szum wiatru i odszedł mój oddech.
Oddalałem się.
Umierałem.
Chciałem umrzeć.

Natasza

Nie przyznam się, że za nim tęsknię.
Nie powiem, że wciąż go kocham.
Nie uwierzę, że nadal mi zależy.
A tak naprawdę oszukuję wyłącznie siebie.
Bo wciąż tęsknię, wciąż kocham i wciąż mi zależy. Takie mam serce.
Na 18th Street szłam pod pretekstem zabrania paru rzeczy. A w rzeczywistości chciałam go zobaczyć. Zakasałam rękawy i minęłam bramę, później rząd równo posadzonych drzew. Przedarłam się przez wnękę w ścianie. Było tak cicho i spokojnie. Zawsze w ten sposób wyobrażałam sobie śmierć.
Wtedy spostrzegłam go na podłodze, w kałuży krwi z nadgarstków. Skórę miał rozharataną i gdybym przyjrzała się uważniej, zobaczyłabym jego kości. Leżał blady, nieprzytomny, taki bezbronny. Tylko on, jego krew i uciekające życie.
Zdradził mnie kiedyś? Skrzywdził tak jak nikt? A jakie miało to znaczenie w obliczu śmierci? Nagle o niczym już nie pamiętałam i pragnęłam go tylko uratować.
On żyje, ja żyję. Obietnic się dotrzymuje.
-Nie, chłopie, nie rób mi tego - zapłakałam żałośnie. - To prawda, wkurwiałeś mnie jak nikt inny na tym świecie, ale chcę cię żywego. Sztywny i zimny do niczego mi się nie przydasz.
Padłam przed nim na kolana. Zadrżałam pod osłoną zapachu krwi. Każdy określał ją mianem metalicznej. Mi wcale metalu nie przypominała. Prędzej ból w stanie ciekłym. I łzy. Krew to zabarwione czerwienią łzy. A czerwień to barwa piętna winy.
Chwyciłam jego ręce. Wiotkie, ciężkie i bez życia, chyliły się ku kałuży krwi. Pocałowałam jego dłonie, te jedyne nie były w zabarwionych łzach, i zapłakałam żałośnie. Wzbogaciłam rdzawe jezioro kilkoma przeźroczystymi kroplami. Zawiązałam kawałki starych szmat ponad ranami, ale ręce mi drżały i zaplątałam supły nie mocniej, niż wiąże się czapkę małemu dziecku pod szyją.
-Proszę cię, skarbie, proszę - wychlipałam.
Ale on mnie nie słyszał.
Nie słyszał wyszeptanego krzyku rozpaczy.
-Czekaj tu na mnie.
Zerwawszy się z ziemi, szybko zdałam sobie sprawę z własnej infantylności.
Przecież nie wstanie i nie ucieknie, idiotko.
Wybiegłam z baraku, przez slalom drzew do bramy, później chodnikiem, spod którego wybijały się kręte korzenie sosen. 18th Street bez życia - żadna nowość. Wbiegłam na pierwszą przecznicę, a kolana mi drżały.
Strach o niego silniejszy był niż głód narkotykowy.
Z bramy przy jednej kamienicy wyszedł postawny mężczyzna, w dresach, łysy. Na ogół nie podeszłabym do niego, ale teraz sytuacja przyparła mnie do muru.
-Niech pan poczeka! - krzyknęłam.
Podbiegłam i mężczyzna odwrócił się przed wejściem do samochodu. Młody ten facet. Nie miał nawet trzydziestki. Zmierzył mnie przelotnie wzrokiem. Wyrzucił pod koła papierosa.
-Mój chłopak próbował popełnić samobójstwo. Chciał się zabić. Ledwo żyje. Proszę, niech pan zadzwoni na pogotowie, błagam - zawyłam żałośnie.
-Gdzie on teraz jest? - spytał zaalarmowany.
-W ruderze przy 18th Street. Zaraz za rogiem.
Mężczyzna machnął ręką. Ruszyliśmy biegiem do baraku, a wiatr świszczał mi w uszach. Nie dałam się potrącić samochodowi, który niespodziewanie wyjechał zza zakrętu. Ale gdyby Justin pozbył się ostatniego oddechu, leżałabym pod kołami, nim kierowca rozróżniłby pedał gazu od hamulca.
Przeprowadziłam go przez dziurę w murze. Spostrzegł bladego Justina i natychmiast wydobył ze spodni komórkę. Dzwoniąc na pogotowie, wyszedł przed budynek i nerwowo przechadzał się pomiędzy zaspami kolorowych, wirujących liści.
A ja, pochłonięta całowaniem papierowo białej twarzy chłopaka, chwytałam co czwarte słowo mężczyzny i zrozumiałam tylko, że karetka przyjedzie możliwie najszybciej.
-Dziękuję panu bardzo - wychrypiałam przez zaciśnięte gardło.
Nie wiem, czy został, czy wyszedł. Nie wiem, czy patrzył na mnie czy na Justina. Nie wiem, co myślał, ani co cisnęło mu się na usta. Nie wiem nawet, czy sama byłam zdolna myśleć, bo odkąd znalazłam Justina w kałuży zabarwionych łez, pękło mi serce, a umysł usechł z żalu.
-Trzymaj się, Justin - szepnęłam. - Jestem przy tobie. I już zawsze będę.
Karetka zaparkowała przy krawężniku, zahaczyła przednią, prawą oponą o betonowy murek. Dwóch ratowników wypadło ze środka. Odsunęli mnie od Justina i szybko przenieśli na nosze. Po moim ukochanym została tylko plama bordowej, gęstej i kleistej krwi.
-Gdzie go zabieracie? - krzyknęłam.
-Do szpitala w centrum.
I pomknęli za zakręt, a po niedawno stojącej przy krawężniku karetce pozostał tylko przeszywający alarm syreny.
-Zawieźć cię do szpitala? - spytał mężczyzna.
Nie od razu go zrozumiałam. Mój umysł to wciąż wielka plama krwi.
-Jeśli to nie byłby problem - mruknęłam cicho.
Rudera przy 18th Street pierwszy raz wzbudziła we mnie respekt. Pusta, cicha i odbierająca marne życie.
Wróciliśmy do jego samochodu. Byłam zbyt przerażona, by czuć przed nieznajomym strach, niepewność, cokolwiek. Pociągnęłam klamkę. Nie walczyła ze mną. Fotel pochłonął moje kości połączone płatami skóry. Wycieraczka przywitała stopy życzliwie, ale nie była szczęśliwa, gdy buty zesłały kilka drobin piasku. Pachniało świeżą kawą, perfumami i odświeżaczem powietrza, który wisiał na przednim lusterku.
-Kochasz tego chłopaka? - spytał, choć mogłam podczepić to pod stwierdzenie. Wątpliwości w jego głosie nie było.
-Pomimo tych wszystkich kryzysów, tak, kocham. Mam tylko jego.
Silnik warczał przyjemnie. Samochód przecinał opór powietrza jak nożownik ludzkie gardło. A zachodzące słońce ślizgało się po przedniej szybie i zniknęło za horyzontem, zanim właściciel samochodu zatrzymał się na podjeździe dla karetek.
-Bardzo panu dziękuję - powtórzyłam raz jeszcze - za wszystko.
-Pozdrów tego chłopaka.
-O ile przeżyje.
Odprowadziłam wzrokiem czarnego Range Rover'a do zjazdu na pierwszym skrzyżowaniu. Istnieją jeszcze dobrzy ludzie, którzy pomoc ofiarują bezinteresownie. Niech mu się w życiu powodzi. Zasłużył.
W szpitalu pustki. Wiedziałam, gdzie położyli Justina, bo sama leżałam na sali przed miesiącami. Po cichu, na palcach zakradłam się pod drzwi. Korzystając z nieuwagi pielęgniarek, weszłam do środka. Ten sam zapach i drażniące oświetlenie, od którego nawet zdrowych zaczynała boleć głowa. Mnie już zaczęła, ale to raczej przez nieustępujący płacz.
Justin leżał na ostatnim łóżku, pod ścianą. Przebiegłam wzdłuż sali i dopadłam jego dłoni wynurzającej się spod szpitalnej kołdry. Nadgarstki miał zszyte i ciasno zabandażowane. Kolorów na twarzy nadal brak. Opuszczony, choć nie samotny. Smutny tak, jakby już nigdy nie miał zaznać szczęścia.
-Justin, skarbie, kocham cię - szepnęłam najsampierw.
Później, gdy poczułam się zbyt słaba, by dalej stać, przysunęłam stołek na trzech koślawych nogach i usiadłam tak blisko łóżka, że moje kolana łączyły się z rogiem kołdry. Chwilę patrzyłam w zamknięte oczy Justina, szczelnie osłonięte powiekami. Zbyt przykry widok. Spuściłam wzrok i odtąd przyglądałam się każdej linii papilarnej na opuszkach jego palców. Całowałam jego dłonie, we wnętrze wtulałam policzek i płakałam. Siedziałam przy jego łóżku może kilka minut, może kilka godzin. Wiem tylko, że w międzyczasie nastąpiła zmiana dyżuru pielęgniarek, dwóch pacjentów zwolniło łóżka i ich miejsce zajęli nowi. A mi powoli kończyły się łzy. Bo ile można płakać? Kiedyś musi nadejść koniec. Nie można przez całe życie umierać w ciszy.
Umierałam razem z nim, według złożonej obietnicy.
Gdy ciebie zabraknie, zabraknie i mnie.
Zanosząc się płaczem, opadłam na pierś Justina. Otoczyłam go w pasie ramionami i zapłakałam po raz ostatni.
Jego serce biło. Wolno, ale biło.
-Kocham cię najmocniej na świecie, skarbie. Nie ważne, co mówiłam i jak się zachowywałam. Jesteś moim aniołkiem, bez którego nie wyobrażam sobie życia. Proszę, nie zostawiaj mnie samej. Prócz ciebie nie mam nikogo. Nikogo, kto mógłbym mnie przytulić i jednym szeptem sprawić, że poczułabym się jak księżniczka. Ja ci to wszystko już dawno wybaczyłam, ale byłam zbyt dumna, by to naprawić. Chcę znów pić z tobą tanie wino i chcę bez żadnego celu oglądać z tobą gwiazdy, tylko proszę, otwórz oczy i powiedz, że ty też chcesz.
Smukłe palce zabłądziły w drodze do głowy pośród kosmyków moich włosów. Dłoń, choć chłodna, mnie zdołała rozgrzać. Pierś Justina uniosła się i po chwili powoli opadła. Zaczerpnął wąski snop powietrza. Przytulił mój policzek do swojego ciała i w końcu delikatnie odnalazł pośród włosów tył mojej głowy.
-Chcę, kruszynko. Zawsze chciałem.
Otworzył oczy i było to porównywalne z narodzinami kolejnego cudu świata. Istniała obawa, że ktoś wyrwał mi serce i zanurzył je we wrzątku, bo nagle zrobiło mi się tak nieprzyzwoicie ciepło. Uśmiechnął się, tym razem szerzej, ale jego oczy nadal pozostawały wąskimi szparkami. Nachyliłam się nad nim, a moje łzy skapnęły na jego policzki i wyglądały tak, jakby to on płakał.
Ale oczy miał suche. 
Suche, dopóki nie ucałowałam czule jego powiek. I czoło. I nie zmierzwiłam włosów, za których dotykiem tak tęskniłam.
-Dlaczego chciałeś to zrobić? - zapłakałam. - Dlaczego chciałeś mnie zostawić?
-Bo ty mnie zostawiłaś, Nataszka. Zawiodłem cię. A zawodząc ciebie, zawiodłem przede wszystkim samego siebie.
-Już nic nie mów - szepnęłam. - Nic nie mów i po prostu mnie przytul.
To ten moment. Moment, w którym najważniejsza para ramion utworzyła pętlę, a ja znalazłam się w jej środku. Ramiona jak ramiona, pozornie zwyczajne. A jednak gdyby objęły mnie we śnie, otworzyłabym oczy bez ciebie złudzeń, że to nie kto inny, ale Justin jest wybudzającym.
I serce mu biło szybciej. Jakby upuścić z wysokości piłkę. Im dłużej uderza o ziemię, tym uderzenia są częstsze. Tak samo serce Justina przyspieszało. Najpierw jedno uderzenie. Potem dwa w tym samym czasie. A potem przestałam liczyć, bo zatonęłam w przyjemności płynącej z pocałunku tak namiętnego, jakby był pierwszym i ostatnim, powitalnym i pożegnalnym.
Kiedy obejmował mnie w pasie, był na równi ze mną. Lecz z palcami wsuniętymi pomiędzy pasma włosów, wznosił się krok nade mną. Dlatego gdy jego dłonie ponownie wdrapały się po kręgach jak po stromych schodach do samej głowy, zdominował mnie.
Lubiłam, gdy nade mną górował.
Zagryzł moją wargę i zassał słodko. Jego usta nie równały się z ustami żadnego mężczyzny. A język muskający podniebienie był dożywotnim bilecikiem na kolejkę górską pełną dreszczy. A że pocałunek był spokojny i leniwy, mieliśmy czas na zaczerpnięcie powietrza. Dlatego też trwał dłużej niż każdy poprzedni. W tych zwolnionych obrotach odnalazłam prawdziwe szczęście.
-Powiedz to, Natasza - poprosił słabym głosem. 
Nie powiedział, co tak naprawdę mają wyszeptać moje usta, ale ja czułam to głęboko w sercu. Rozmowa bez słów to efekt miłości czy przyjaźni?
-Kocham cię, Justin. Kocham cię tak, jak jeszcze nikt nikogo nie kochał. Głupia byłam, że cię zostawiłam. Przepraszam.
-To ja byłem głupi, zdradzając cię. Przecież mam przy sobie tę najpiękniejszą księżniczkę.
-Proszę, zapomnijmy o tym. Teraz będzie już tylko lepiej, bo kocham cię najmocniej na świecie. Jesteś jedyny.
-Rzucasz tym swoim kocham cię jak dziwka torebką.
Znałam ten głos, ale bez wątpienia nie należał do Justina. Stanowczy, pełen pogardy i jawnych pretensji. Atakował i ranił jak naostrzony sztylet, który ktoś wbijał powolutku i nieudolnie, dla zadania większego bólu. Potworny sadysta zadawał ból sadystce.
Niall miał pełne prawo zareagować impulsywnie. W końcu to samo do ucha szeptałam jemu, raptem parę dni temu.
Blondyn zbliżył się wolnym krokiem do łóżka. Nim zdążyłam go spytać, skąd wie o Justinie i o jego próbie samobójczej, odpowiedział:
-Poszedłem na 18th Street, żeby porozmawiać z Justinem. Widziałem, jak odjeżdżała stamtąd karetka. Dlatego teraz jestem tutaj. - Podrzucił obie dłonie. Nie wydawał się smutny. Raczej zdenerwowany i poirytowany. - Nie rusza mnie to, że do siebie wróciliście. Mógłbym tylko spytać, po co kłamałaś, że mnie kochasz, skoro nic do mnie nie czułaś i wiedziałaś, że nigdy nie poczujesz.
Dobre pytanie, na które jednak odpowiedź nie była mi znana. 
Powiedziałam, bo chciałam, by poczuł się kochany.
Skłamałam, bo stwierdziłam, że na tak piękne kłamstwo zasłużył.
Skłamałam, bo chciałam wierzyć, że pokocham kogoś chociaż w części tak mocno, jak pokochałam Justina.
Byłam głupia, sądząc, że to możliwe.
-Przepraszam, Niall - szepnęłam. - Nie chciałam cię skrzywdzić. Nie gniewaj się na mnie. Jesteś świetnym przyjacielem, ale tylko przyjacielem.
-Spoko - parsknął oschle. Nie przypominał Nialla, którego znałam, ale i ja nie przypominałam Nataszy, którą pokochał. A może pokochał tylko obraz rozpaczy, jaki przedstawiałam po rozstaniu z Justinem. Pokochał kruchą, porcelanową lalkę, która potrzebowała czułości. - Przynajmniej dobrze się pieprzysz. Ojczym Justina pewnie podziela moje zdanie.
I wyszedł przez dwuskrzydłowe drzwi, przez które niedługo po tym wnieśli rannego z wypadku na noszach.
-Spałaś z facetem mojej matki? - spytał zaskoczony, mina mu zrzedła, a uśmiech zniknął, jakby w ogóle go tam nie było.
Wzmiankę o seksie z Niallem puścił mimo uszu. Najwyraźniej była sprawą drugorzędną, o której może wiedział, może się domyślał, a może akceptował.
-Justin, to nie tak - załkałam. Nie dopuszczę do nowej kłótni, choćbym miała oddać za to rękę, nogę, cokolwiek. - Alex już na pogrzebie Jazzy zaproponował, że będzie mi płacił za seks. Był po prostu klientem. Tylko klientem, u którego zarabiałam na dragi.
-Ale dlaczego on? - spytał z żalem, bez złości.
Ulga rozpłynęła się pomiędzy komórkami w moim ciele.
Nie był zły.
-Przy nim nie czułam zagrożenia - przyznałam, nie mijając się z prawdą. Jej część po prostu zwinnie ominęłam.
-Faceci z dworca też nie byli dla ciebie zagrożeniem. Znałaś ich już całkiem dobrze. Powiedz mi prawdę, Nataszka. Skoro mamy zacząć od nowa, nie chcę kłamstw już na starcie.
Zapłakałam cicho. Uniosłam dłoń do twarzy i starłam z niej resztkę osadzającego się wstydu i rozżalenia. Wątły pyłek wzleciał w powietrze, zatoczył dwa kółka i z powrotem usiadł na czubku nosa. Wczepił się pazurami i już nie wystarczyło otarcie go dłonią.
Jestem dziwką.
Hipokrytyczną dziwką.
-Bo było mi z nim dobrze - przyznałam najciszej, jak mogłam. 
Teraz było mi wstyd, że puszczam się za pieniądze i równocześnie czerpię z tego przyjemność.
Tak nie powinno być. To chore.
Nie patrzyłam mu w oczy. Nie widziałam więc jego reakcji. Słyszałam tylko ciszę i wstrzymany oddech i zastanawiałam się, jak definiować jego milczenie. 
-Chodź tu do mnie, słoneczko - powiedział i uczynił mnie najszczęśliwszą, rozsypaną osóbką w promieniu kilku tysięcy kilometrów. 
Położyłam głowę na jego piersi. Oddychał szybciej, ale wciąż równomiernie. Może nie miał siły się denerwować. Może uznał, że już za późno.
-Nie jesteś na mnie zły?
-Nie, aniołku. Ja chcę tylko, żeby było jak na początku. Żebyśmy naprawdę się kochali, a nie udawali wielką miłość. 
-Ja cię kocham naprawdę. Gdyby było inaczej, nie byłoby mnie teraz tutaj. Pewnie siedziałabym na obrzydliwie wielkim łóżku, zatopiona w obrzydliwie miękkiej pościeli, wpatrywałabym się w ekran obrzydliwie drogiego telewizora i oglądała obrzydliwie infantylny serial. 
-Nie szkoda ci tych wszystkich obrzydliwych rzeczy? 
-Mam jedną piękną, która zastępuje całą resztę.
Utonął w moim spojrzeniu. Nie mrugnął ani razu w czasie, w którym moje powieki opadły pięciokrotnie. Przypominał figurę w muzeum woskowym, jakie oglądałam w minione wakacje. Wszystkie poważne, zapatrzone w jeden punkt, ale w dziwny sposób realistyczne. 
Taki był on. Tak doskonały, że momentami tylko częściowo naturalny.
-Natasza, skończmy z dragami. Teraz tak na poważnie. Bez nich będzie nam lepiej. Wyjdę ze szpitala i zerwiemy z tym. Razem.
-Tylko razem - powtórzyłam. - Inaczej nam się nie uda.
Mieliśmy plany i pragnienia. A stąd już prosta droga do nieba.
I do piekła również.







~*~


Dwa rozdziały do końca, a ja wymyśliłam zupełnie inne zakończenie. I co ja mam biedna zrobić :((