sobota, 25 kwietnia 2015

Rozdział 3 - I can't let you go...


      Chociaż w powietrzu unosił się poranny chłód, promienie jesiennego słońca, padające na twarz szatyna, zaczęły rozbudzać go w uczuciu przyjemnego ciepła. Chłopak ziewnął cicho, zakrywając usta dłonią, zawiniętą w rękaw, a potem tym samym kawałkiem materiału przetarł zaspane oczy. Z początku zdziwiony był, że obudził się w pozycji siedzącej, zamiast z policzkiem przytulonym do brudnego materaca. Kiedy jednak poczuł ruch na swoich udach i usłyszał cichy pomruk, wspomnienia minionego wieczoru powróciły do niego i na nowo obudziły w nim troskę.
      Justin ujął nieśmiało kilka kosmyków miękkich włosów Natashy i przepuścił je delikatnie przez palce. W ciągu paru godzin zrodziła się w nim niezwykła wrażliwość. Miał zamiar w dalszym ciągu sprawiać wrażenie typowego samotnika, któremu nie jest potrzebna obecność drugiego człowieka, lecz nie zdołał okłamywać własnego serca, które w jednoznaczny sposób ukazywało mu potrzebę ciepła, bijącego od bliskiej osoby.
      Chłopak nie był w stanie zliczyć upływających minut. Nie wiedział, o której godzinie otworzył oczy i przez jak długi czas bawił się włosami dziewczyny. Czuł jednak, że z każdą chwilą poranny chłód ustępował miejsca ciepłej, jesiennej temperaturze. Szatyn wyswobodził dłonie z rękawów, gdy ręce przestały mu marznąć. Każdy ranek był w jego życiu najbardziej pozytywnym czasem, dopóki ponownie nie zdążył przekonać się, jak okrutny świat go otacza.
      Przełożył ostrożnie głowę Natashy na stary materac. Nie chciał przerywać jej snu. Nie chciał odbierać jej jedynej drogi do szczęścia. Sam uwielbiał marzyć. Sam uwielbiał wkraczać na aleję niespełnionych pragnień, o których nigdy nie miał odwagi mówić na głos. Wstydził się, że jego marzenia tak znacznie różnią się od marzeń przeciętnego człowieka. Każdy w swoim życiu choć przez moment pragnął wsiąść do własnego, cholernie drogiego samochodu, zaparkowanego w garażu pod kilkupiętrową willą z basenem. On natomiast marzył, aby, kładąc się spać, mieć pewność, że miniony poranek nie był jego ostatnim.
      Pogwizdując cicho pod nosem zaczął składać porozrzucane po podłodze stare bluzy i dresy, przetarte w licznych miejscach, przede wszystkim na kolanach i łokciach. Odrzuciwszy jeden z materiałów w kąt pomieszczenia, chwytał drugi i postępował z nim tak samo, do czasu, aż na podłodze nie pozostał jedynie brud i pojedyncze, suche liście, przywiane z podmuchem wiatru.
      Justin wyszedł przed barak i niemal natychmiast zmrużył oczy, gdy poraziły go jasne promienie słonecznego światła. Zaczerpnął głębokiego oddechu, który rozprowadził wewnątrz klatki piersiowej chłopaka nieprzyjemne kłucie. Od dawna nie czuł się najlepiej, jednak nie mógł liczyć na czyjąkolwiek pomoc. W jego przypadku dbanie o zdrowie oznaczało jedynie otulenie ciała ciepłym kocem i modlitwa o jak najwyższą temperaturę zarówno w ciągu dnia, jak i nocą. Dziś jednak nie zadbał o własne troski, tylko o dziewczynę, śpiącą na jego kolanach.
      Wtedy poczuł na ramieniu małą, dziewczęcą dłoń, która przyniosła ze sobą delikatną woń kwiatowych perfum.  Mimowolnie uśmiechnął się, mimo że wciąż stał do Natashy tyłem. Otoczony znajomymi z podobnymi problemami cieszył się, że miał okazję zamienić choćby kilka zdań z dziewczyną, która nigdy nie musiała martwić się o swoje życie.
      -Wiesz, że nigdy wcześniej nie pozwoliłem komukolwiek zostać w tym miejscu dłużej, niż pięć minut? - Justin odwrócił się powoli twarzą do szatynki, gdy jej dłoń powoli zsunęła się z ramienia chłopaka. A szkoda. Czuł się w dziwny sposób przyjemnie, gdy czuł jej dotyk nawet przez materiał bluzy. Potrzebował go. Prócz osoby, której mógłby się zwierzyć, potrzebował dziewczyny, którą mógłby dotknąć, przytulić i w której oczach ujrzałby cały swój świat. Do momentu, w którym nie spotkał Natashy, nigdy nie pomyślałby, że chciałby być zwyczajnie zakochany, jak wielu jego rówieśników.
      -Więc dlaczego pozwoliłeś akurat mi? - wymamrotała pod nosem, gdy szatyn po raz kolejny zaczął wzbudzać w niej respekt posturą ciała i chłodnym spojrzeniem. Nie wiedziała jednak, że pod powagą, wymalowaną na twarzy, kryje się zagubiony chłopak, który starał się dostrzegać w ludziach jedynie dobro. W rzeczywistości był przeciwieństwem człowieka, którego pozory stwarzał.
      -Przypominasz mi moją młodszą siostrę, którą zawsze się opiekowałem - odparł łagodnie. Nagle poczuł, że chciałby się zmienić, być bardziej otwarty i zabawny. Chciałby zwyczajnie znaleźć szczęście w nieszczęściu.
      -Ile lat ma twoja siostra? - Natasha spojrzała na Justina spod rzęs. Krótka wzmianka o siostrze Justina uspokoiła Natashę i nie wiedzieć czemu wywołała u niej nikły uśmiech.
      -A ty ile masz lat? - odparł pytaniem na pytanie. Jego dłoń powędrowała do końcówek włosów dziewczyny i owinęła kilka kosmyków wokół palca. Natasha zarumieniła się delikatnie w ciągu kilku krótkich chwil. Była oczarowana szatynem, a każdy jego gest zdawał jej się słodki. Gdyby oczy Justina nie były tak przeraźliwie smutne, odważyłaby się przytulić do jego torsu.
      -Piętnaście - mruknęła z jeszcze większą nieśmiałością. Justin bowiem przysunął do twarzy kosmyk jasnych włosów i zaciągnął się ich zapachem. On również chciał ostrożnie objąć dziewczynę, ale obawiał się jej reakcji. Wolał zachować dystans. Wtedy nie narażał się na kpiny i odrzucenie.
      -W takim razie jesteście w tym samym wieku. Jesteście nawet odrobinę podobne. Macie podobny kolor włosów, odcień tęczówek, tylko uśmiechacie się inaczej - Natasha pierwszy raz ujrzała mały uśmieszek na ustach Justina. Jej serce zabiło mocniej i szybciej. To znak, że szczęście chłopaka potrafiło rozradować również ją.
      -Kochasz ją, prawda? - szatynka  szybko wzruszyła ramionami, a ręce schowała w kieszeniach bluzy. Nie ukrywała już uśmiechu, gdy wyraźnie widziała jego zarys na twarzy Justina. Przekonała się, że chociaż z pozoru zdawał się niedostępny, krótka rozmowa odsłoniła część prawdziwego szatyna, delikatnego, wrażliwego i otwartego na potrzeby innych ludzi.
      -Myślę, że za bardzo wnikasz w moją prywatną strefę. Pamiętaj, to, że pozwoliłem ci tutaj zostać nie oznacza, że jesteśmy przyjaciółmi, zwierzającymi się z problemów.
      Natasha zamknęła uchylone usta, zanim zadałaby kolejne nieodpowiednie pytanie i uraziła nim chłopaka. Pomyliła się. Ulatywały z niego jedynie przebłyski prawdziwego charakteru. Nie był gotowy, aby rozmawiać swobodnie z obcą osobą, jednak nie sądził, że ostrym tonem głosu i dosadnymi słowami sprawi Natashy przykrość. Ona nie była jeszcze odporna na wszelkie krzywe spojrzenia. Każde słowo skutecznie psuło jej humor. Ta drobnej budowy ciała piętnastolatka dopiero zaczynała uczyć się praw, obowiązujących w miejskiej dżungli.
      Justin zostawił ją na środku bujno rosnącego trawnika, wysuszonego przez promienie słoneczne, a sam przeszedł przez dziurę w płocie na popękany, nierówny chodnik przy Osiemnastej ulicy. Z kapturem na głowie czuł się znacznie pewniej, dlatego zarzucił go, gdy tylko stracił szatynkę z pola widzenia. Włóczył nogę za nogą przez wiele przecznic i skrzyżowań. Momentami miał wrażenie, że jest na tyle słaby, aby potknąć się o najmniejszy kamień, lecz gdy tylko tracił równowagę, a grunt usuwał się spod jego stóp, ukrytych w starych, poszarpanych adidasach, przykładał dłoń do muru jednej z kamienic i wspierał na niej wyniszczone ciało.
      Zmierzał wprost na Piętnastą ulicę, na dworzec Michigan Central Station. Samo wspomnienie ogromnego, opuszczonego budynku wywoływało u szatyna mdłości. Spędzał w nim najgorsze chwile swojego życia i nigdy nie zapomni, jak pomiędzy peronami rozpoczęła się historia jego życia na ulicy. Brudny, zmarznięty i opuszczony, leżał przy jednym z filarów przez trzy dni i trzy noce, bez wody i pożywienia, dopóki nie znalazł go jeden z narkomanów, który pokazał mu, że świat po zażyciu staje się bardziej kolorowy, a głód i pragnienie znikają. Nie wspomniał jednak, że po wytrzeźwieniu rzeczywistość uderza z jeszcze większą siłą.
      Kiedy tylko Justin dotarł pod główne wejście na dworzec, usłyszał dochodzące z wewnątrz odgłosy rozmów. Rozpoznał wśród nich głosy znajomych, kolegów. Przyjaciółmi nie mógł ich jednak nazwać. Wśród narkomanów nie był w stanie znaleźć przyjaciół. Każdy myślał jedynie o sobie, o swoich potrzebach i o swoich pieniądzach, za które będzie w stanie zaopatrzyć się w kolejny gram heroiny.
      Na dworzec Michigan Central Station przychodził jedynie na zarobek. To tutaj przeżywał piekło, gdy godził się, aby dotykali go dorośli mężczyźni. Prócz obrzydzenia do siebie, jako do bezdomnego, brudnego i zaniedbanego, czuł również wstręt do tego, co robił, do człowieka, którym stawał się pod wpływem dłoni napalonych staruchów. Wiedział jednak, że to jedyny sposób na zarobienie paru dolarów. Nikt nie przyjąłby go do legalnej, uczciwej pracy. Musiał więc godzić się na warunki, stawiane przez jego klientów. I chociaż czasem czuł się tak okropnie, że najchętniej wybuchnąłby głośnym płaczem, przy nich musiał udawać, że również czerpie przyjemność.
      -Jesteś tu dzisiaj wyjątkowo wcześnie - gdy uścisnął dłoń jednego ze znajomych, Zayna, ten spojrzał na szatyna podejrzliwie, spod długich, gęstych rzęs. Był w identycznej sytuacji, co Justin. Narkoman, bez wykształcenia, mieszkający i zarabiający na ulicy. Był jednak starszy od niego o dwa lata i potrafił lepiej radzić sobie z życiową sytuacją. Częściej się uśmiechał, był silniejszy zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Potrafił zmieniać się w nieuczciwego drania. Tej ważnej umiejętności brakowało Justinowi. Nie wyobrażał sobie, że własne życie mógłby opierać na kłamstwach, oszustwach i szkodach innych ludzi.
      -I w dodatku pachniesz damskimi perfumami - drugi z chłopaków, Liam, zawinięty po czubek nosa zniszczoną bluzą, zaciągnął się głęboko zapachem, wypełniającym powietrze. - Drogimi, damskimi perfumami. 
      -Czy chciałbyś nam o czymś powiedzieć? Z tego, co wiem, nie miałeś w planach szukania dziewczyny, a tymczasem sam kwiatkami byś nie pachniał.
      -Odpuśćcie, proszę. Dobrze wiecie, że nie jestem w nastroju do rozmów i żartów - szatyn z westchnieniem osunął się na ławkę, z której płatami odrywała się olejna farba.
      -Stary, ty nigdy nie masz nastroju na choćby cień uśmiechu. Może warto byłoby czasem odpuścić i zapomnieć o wszystkich gównach, które spotykasz na drodze? - Zayn klepnął go mocno w ramię, aby wyraźnie podkreślić wagę swoich prostych, lecz niebanalnych słów. - Powiedz lepiej, ładna jest? 
      Justin ponownie westchnął, tym razem głośniej. Chciał porozmawiać ze znajomymi o tym, o czym rozmawiają jego rówieśnicy. Chciałby oblizywać wargi na widok młodych, pięknych kobiet i chciałby móc komentować ich atuty wraz z kolegami. Brakowało mu jednak dystansu do życia. Gdy wewnętrznie cierpiał, nie potrafił nagle wyłączyć się, wyciszyć i oddać najmniejszym przyjemnościom, które swoją drogą spotykał każdego dnia, jednak nie potrafił otworzyć na nie serca.
      -Jest bardzo ładna - przyznał nieśmiało. Pomimo swoich lat nadal nie przywykł do dzielenia się opiniami na temat jego upodobań. Wolał chować je w sobie i skrycie zerkać na piękne, młode dziewczyny, przyciągające wzrok niemal każdego mężczyzny. Szatyn wstydził się spoglądać na nie dłużej, niż przez ułamek sekundy. Bał się drwiącego spojrzenia, jakim mogłyby go obdarzyć.
      Zarówno Liam, jak i Zayn natychmiast zareagowali na ciche słowa kolegi. Usiedli po obu jego stronach na ławce i wbili z niego spojrzenie. Nie naciskali, aby mówił dalej. Sądzili, że zdoła odblokować się i choć przez chwilę ucieszyć serce drobną przyjemnością. Ich stosunek do życia był inny, niż Justina. Oboje razem wzięci nie kryli w sobie takiej empatii i wrażliwości, jak Justin.
      Dźwięk szybkich kroków przerwał ciszę na dworcu i skierował uwagę trójki młodych mężczyzn w stronę wejścia. Średniego wzrostu blondyn o jasnej karnacji i błękitnych oczach przemierzał największą halę dworca, z głową ukrytą pod kapturem, a dłońmi schowanymi w kieszeniach za dużej bluzy. Widział jedynie czubki własnych, poszarpanych butów i brud, unszący się na powierzchni betonowej posadzki. Po jego policzkach spływały wielkie krople łez, których za wszelką cenę pragnął się pozbyć, aby nikt nie zobaczył jego słabości. Niall charakterem najbardziej przypominał Justina, dlatego od lat byli sobie najbliżsi.  Oboje nie potrafili się uśmiechać i często płakali. Byli w równym stopniu samotni i zagubieni. I również oboje kryli wszelkie emocje wewnątrz.
      -Stary, co jest? - Zayn nigdy nie posiadał wyczucia chwili i zaczynał zdanie ze śmiechem, gdy jego kolega najbardziej potrzebował wsparcia. Jednak dzięki temu było mu łatwiej. Był jedną z nielicznych osób, mieszkających na ulicy, która wciąż zachowywała pozytywne nastawienie do życia.
      -Nienawidzę tych pieprzonych pedałów - pociągnął nosem, starając się, aby jego głos nie zadrżał. Znajomi wiedzieli jednak doskonale, że jego policzki pokryte są łzami, a w oczach utrzymuje się ogromny smutek.
      Niall pospiesznie przeszedł przez całą halę, aby zaszyć się w kącie w przeciwległym rogu. Każdy z chłopaków doskonale wiedział, że blondyn, razem z Justinem najmłodszy wśród ich szóstki, często trzymającej się razem, pragnął pobyć w samotności. Justin miał jednak przeczucie, że w głębi ducha potrzebuje szczerej rozmowy, tak, jak zawsze potrzebował tego szatyn. Wstał więc z ławki i bez słowa, wolnym krokiem, zaczął zmierzać w stronę Nialla, skulonego w jednym z kątów ogromnego pomieszczenia, otoczonego filarami i poszczególnymi peronami. Celowo nie przyspieszał, aby dać koledze okazję do otarcia łez z policzków.
      Kiedy w końcu przysiadł po lewej stronie blondyna, zerknął na niego nieśmiało. Bez względu na reakcję Nialla, on postanowił oddalić się od niego dopiero wtedy, kiedy dwudziestojednolatek wyrzuci z siebie te najbardziej uciążliwe myśli. Nie mógł pozwolić, aby męczył się z własną duszą, tak, jak od lat robił to sam. Lekko potarł jego ramię, gdy blondyn mocno wycierał twarz w skrawek bluzy, nie przejmując się, że kurz z materiału osadza się na jego wilgotnych policzkach. Justin patrzył na to wszystko w całkowitym milczeniu. Słyszał więc każde pociągnięcie nosem Nialla i każde załkanie, które starał się pohamować.
      -Nie powiesz chłopakom, że rozkleiłem się, jak baba, prawda? - spytał nieśmiało, spoglądając na Justina.
Niall traktował go jak przyjaciela. W zasadzie, każdy z piątki chłopków traktował go w ten sposób, ponieważ każdy wiedział, że w najgorszych momentach to właśnie Justin posłuży im pomocną radą i ciepłym słowem. Niestety, żaden z nich nigdy nie pomyślał, aby odwdzięczyć się szatynowi tym samym.
      -Daj spokój. Wiesz, że bym tego nie zrobił - mruknął smutno. Mógł śmiało powiedzieć, że czuł ból kolegi, że czuł jego smutek.
      Nie wiedzieć czemu, nagle pomyślał o Natashy. Ona również wczorajszego wieczoru wyraźnie odczuwała jego smutek.
      -Mam dość tego przeklętego życia, rozumiesz? Chciałbym mieć normalny dom, pracę, dziewczynę i dziecko. O tym marzę, a jednocześnie wiem, że moje marzenia nigdy się nie spełnią. I to po prostu boli. Nie chcę wiele. Pragnę tego, co każdy normalny człowiek dostaje bez większego wysiłku. Co jest ze mną nie tak? Dlaczego muszę być tym gorszym?
      Justin poczuł pod powiekami zbierające się łzy, gdy tak dosadnie odbierał smutek i nowe łzy Nialla. Chciał, aby na jego ustach pojawił się uśmiech. Chciał tego, pragnął całym sercem, ponieważ on jako jedyny potrafił całym sobą wczuć się w sytuację blondyna. Ukradkiem otarł nawet oczy. Chociaż on musiał udawać silnego, aby Niall poczuł się lepiej.
      -Zobaczysz, że pewnego dnia dostaniesz to wszystko. Zobaczysz, Niall, tylko nie przestawaj wierzyć, że kiedykolwiek spełnisz swoje marzenia - potrząsnął jego ramionami, przez co blondyn zakołysał się. Patrzył na Justina, jak na ostatnią deskę ratunku i źródło wiary, które podtrzymywało w  nim resztki nadziei.
      -Obiecujesz? Potrafisz mi obiecać, że któregoś dnia stanę się szczęśliwy i wyrwę z tego bagna? - Niall nie odrywał wzroku od Justina, sprawiając, że szatyn musiał go spuścić. Nie potrafił niczego przysiąc, jednak tak bardzo pragnął, aby jego najbliższy kolega uśmiechnął się i uspokoił choć na moment, że był w stanie skłamać.
      -Tak, Niall. Obiecuję, że pewnego dnia będziesz szczęśliwy i spełnisz swoje marzenia.
      Blondyn ślepo uwierzył w zapewnienia szatyna. Dzięki temu był w stanie naprawdę otrzeć bolesne łzy i posłać Justinowi uśmiech. Uważał, że to skarb mieć przy sobie tak wspaniałego przyjaciela, jakim był dwudziestojednolatek. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że Justin nie ma zaufania do żadnego z chłopaków i wewnętrznie cierpi bardziej, niż oni wszyscy razem wzięci.
      -Dziękuję, Justin. Jesteś dla mnie, jak brat, wiesz? - poklepał go po ramieniu, sądząc, że uśmiech szatyna jest szczery. Nigdy tak bardzo się nie mylił. - Zostawiłbyś mnie teraz samego? Chciałbym na spokojnie o wszystkim pomyśleć.
      Justin jedynie skinął głową, natomiast kiedy tylko podniósł się z posadzki, uśmiech na jego ustach zmienił się w grymas bólu. Cieszył się jednak, że nie musiał już udawać. Ze smutkiem na twarzy czuł się znacznie swobodniej i bardziej naturalnie, niż z wymuszonym cieniem uśmiechu.
      -Jak on się czuje? - spytał Zayn, kiedy tylko Justin usiadł na przeciwległym krańcu ławki. Był mocno poruszony rozmową z kolegą. Nie sądził, że Niall mógłby mieć podobne, przyziemne marzenia, co on sam. Dlatego z początku nie usłyszał pytania bruneta. Obudziło go dopiero lekkie uderzenie w ramię. - Zakochałeś się, czy co jest  tobą? Pytałem, jak czuje się Niall.
      -A jak ma się czuć? - warknął szatyn. Optymizm Zayna często powodował u niego wściekłość. Zwyczajnie mu tego zazdrościł. - Gorzej, niż wygląda.
      -Nie musisz być od razu taki nerwowy, wyluzuj - Zayn uniósł obie dłonie w powietrze i przewrócił oczami. Na co dzień widział Justina smutnego i przygnębionego, lecz nigdy wkurzonego. Wbrew pozorom, wolał, aby warczał i wyżywał się na nim, niż milczał całe dnie, pogrążony we własnych myślach.
      -Po prostu denerwują mnie twoje pytania. Chyba jasnym jest, że nie będzie szczęśliwy i radosny, tylko zdołowany i przybity.
      -Wiesz, co ja myślę? - Zayn zsunął się z oparcia ławki i opadł na miejsce obok Justina, stykając swoje ramię z ramieniem szatyna. - Myślę, że przydałby ci się porządny seks. Jesteś za bardzo marudny i przygnębiony.
      Justin zacisnął pięści na materiale dresów i stopniowo je rozluźniał, aby uspokoić przyspieszony, nierówny oddech. Jeszcze nigdy nie był tak zirytowany zachowaniem kolegów, a dzisiaj wyjątkowo wyprowadzali go z równowagi. I tak, jak zawsze puszczał ich komentarze mimo uszu, tak teraz nie potrafił się odciąć. Słyszał każde słowo. Słyszał również cichy chichot kumpli, gdy Zayn gratulował samemu sobie pomysłu.
      -Ależ wy mnie cholernie wkurzacie - mruknął pod nosem. Wiedział, że nie może zrobić praktycznie nic więcej. Z dwojga złego wolał mieć przy sobie kogokolwiek. Nawet ludzi, którzy zbytnio nie przejmowali się jego samopoczuciem i uczuciami.
      Wtedy od każdej ze ścian ogromnej hali dworca Michigan Central Station ponownie odbiły się echem kroki, tym razem wolne, spokojne i ciężkie. Piątka chłopaków, Justin, Zayn, Liam, Harry i Louis odwrócili się automatycznie w stronę Nialla, sądząc, że podniósł się z brudnej posadzki i ma zamiar do nich dołączyć. Ten jednak jedynie podniósł głowę, a wzrok wbił w kierunku wejścia na dworzec, gdzie cień postawnego mężczyzny odbił się na betonie.
      Tym razem cała piątka odwróciła głowy w drugą stronę. Przy wejściu stał pięćdziesięciolatek, ubrany w drogi garnitur, który zdecydowanie zbyt mocno opinał się na jego zapuszczonym ciele. Zaczął już siwieć i lekko łysieć, przez co na jego głowie nawet z pewnej odległości widoczne były zakola. Mężczyzna zmierzył wzrokiem salę i każdego z chłopaków, jednak zatrzymał się dopiero na postaci Justina, skulonej na ławce. Na jego widok przejechał językiem po pulchnych wargach i rozluźnił wiązanie krawata.
      Justin aż zbyt dobrze wiedział, że mężczyzna jest nowym, potencjalnym klientem, który w przeciągu paru sekund machnie do niego dłonią. Nie pomylił się i tym razem. Pięćdziesięciolatek uniósł rękę, a na jego nadgarstku zalśnił drogi, elegancki zegarek. To swoją drogą śmieszne, że mężczyzna wydał na biżuterię więcej, niż szatyn zdoła uzbierać w ciągu całego życia. Gestem dłoni przywołał do siebie Justina, a potem wyszedł na rozświetlony słońcem plac przed dworcem, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów z najwyższej półki i wsunął jednego do ust.
      -Na tę twoją słodką buźkę leci każdy pedał w okolicy - Zayn ostatni raz klepnął ramię Justina, zanim ten wstał z ławki i powłóczył nogami w stronę wyjścia. Już teraz czuł narastające w nim mdłości na samą myśl, jak bardzo poniżony zostanie. Celowo szedł tak wolno, jak tylko potrafił, aby odwlec moment, w którym wsiądzie do samochodu starszego mężczyzny. Chciałby mieć to już za sobą. Chciałby mieć za sobą jego gorący, śmierdzący oddech na karku i obrzydliwe jęki.
      Justin złapał w dłoń klamkę samochodu i szarpnął nią, a potem zajął miejsce pasażera. Nawet nie spojrzał na nowego klienta.  Podświadomie bał się go i bał się bólu, który może mu sprawić. Czuł wzrok mężczyzny na swoim lewym profilu, a kątem oka dostrzegł, jak poprawił zakręconego ku niebu wąsa. Wstrząsnęły nim silne dreszcze, a ciało oblały zimne poty. Tak cholernie nienawidził samego siebie.
      -Jestem George - mruknął gardłowo, kiedy jego duża, owłosiona ręka wylądowała na kolanie szatyna i powoli wędrowała w górę wychudzonego uda.



***


      Justin szybko przetarł prawym rękawem załzawione oczy i mocno pociągnął nosem, zanim ukrył się przed słonecznymi promieniami na dworcu Michigan Central Station. Nie chciał nawet na moment wracać myślami do spotkania z ostatnim klientem. Liczył się dla niego jedynie banknot, bezpiecznie spoczywający w kieszeni jego dresów. Gdyby znalazł jakąkolwiek inną perspektywę zarobku, nie zastanawiałby się nawet przez moment.
      Już z oddali dostrzegł, że na jego wcześniejszym miejscu na ławce, otoczona jego znajomymi, siedziała Jazzy, młodsza, piętnastoletnia siostra Justina. Kiedy ona pochłonięta była rozmową z Harrym, Zayn w tym czasie przepuszczał kosmyki jej prostych włosów o orzechowym odcieniu przez palce. Na jej ustach widoczny był delikatny uśmiech, który szybko zniknął, gdy wzrok dziewczyny padł na brata, szurającego butami o beton.
      -Jazzy, mówiłem ci przecież wiele razy, żebyś tu nie przychodziła - mruknął, ale nie był w stanie podnieść na nią głosu. Za bardzo ją kochał i za bardzo troszczył się o jej szczęście. Ulotne szczęście.
      -Chciałam się z tobą zobaczyć - dziewczyna zerwała się z ławki i zarzuciła ramiona na szyję Justina. Kochała brata i martwiła się o niego. Martwiła się, że pewnego dnia usłyszy od jednego z jego kolegów, że znaleźli go z igłą w żyle, że przedawkował, że nie żyje. Był najbliższą jej osobą i chociaż chciała opiekować się nim tak, jak przez całe życie on opiekował się nią, wiedziała, że Justin wyśmieje ją i stwierdzi, że sam doskonale potrafi o siebie zadbać. Zawsze tak robił. Zawsze odtrącał od siebie pomoc.
      Justin szybko odwzajemnił silny uścisk. Jazzy była jedyną bliską mu osobą i wiedział, że jej mógł zaufać w każdej kwestii. Nigdy jednak tego nie zrobił. Nie chciał obciążać ją własnymi problemami, nie chciał, aby martwiła się bardziej. Dlatego nawet przed nią, nawet przed własną siostrą, osobą, która zna go najlepiej, udawał za każdym razem, gdy ich spojrzenia się krzyżowały. Chciał, aby chociaż Jazzy wiodła skromne, lecz spokojne życie.
      -Chodź stąd, młoda - złapał piętnastolatkę i, pomimo jej początkowego sprzeciwu, siłą wyprowadził poza mury dworca. 
      -Byłeś z klientem? - spytał cicho, zawijając dłonie w rękawy starej bluzy brata. Brakowało jej pieniędzy na nowe ubrania czy kosmetyki, jednakże miała dach nad głową i ciepłe łóżko w którym mogła zatopić się w najgorszych momentach. Justin natomiast wszelkie smutki wylewał na jednym  peronów dworca lub brudnym materacu w baraku przy 18th Street.
      -Tak - odparł nieśmiało i chociaż miał świadomość, że Jazzy od wielu miesięcy wie, w jaki sposób Justin zdobywa pieniądze na narkotyki, z każdym dniem czuł z tego powodu coraz większy wstyd, zwłaszcza przed siostrą. Jego zdaniem była zbyt młoda, aby wiedzieć, że pozwala starszym mężczyznom na wszystko, za co tylko obdarzą go paroma dolarami.
      -Jak się czujesz, kiedy oni - zaczerpnęła głęboko powietrza, jednak zanim zdążyła dokończyć zdanie, Justin przerwał jej szybko. Jazzy nie zdawała sobie sprawy, że podobnym pytaniem upokarzała go jeszcze bardziej. Znów zapragnął dać upust łzom bezsilności.
      -Gorzej, niż śmieć - wyszeptał, ponieważ obawiał się, że jego głos zacznie drżeć. Ostatnim, czego chciał, było rozklejenie się na oczach młodszej siostry. Płakał często, ale nigdy przy niej i chciał, aby tak zostało.
      Przemierzali kolejne ulice w ciszy, jednak to wystarczało Justinowi, aby czuł, że znaczy dla kogoś odrobinę więcej. Co jakiś czas zerkał na skupioną twarz siostry i uśmiechał się smutno. Pamiętał czasy, gdy z jej ust nie schodził uśmiech. Teraz natomiast bywał na nich niezmiernie rzadko. Justin starał się wychwycić każdy, najmniejszy grymas, ponieważ wtedy również jego serce biło szybciej. Dostrzegał w niej również inne zmiany. Jej włosy z każdym dniem zdawały mu się coraz dłuższe, choć już teraz sięgały do pasa. Zmieniały się również rysy jej twarzy, które coraz mniej przypominały małą dziewczynkę, a coraz bardziej młodą kobietę. 
      -Przyszłam do ciebie, ponieważ chciałam poważnie porozmawiać i prosić o radę - po kilkunastu minutach spędzonych w ciszy, Jazzy ponownie odezwała się i zerknęła przelotnie na brata. 
      -Wiesz, że po to tu jestem - odparł, choć w głębi serca bał się, że jego siostrzyczka czuje się nieszczęśliwa. Zdradził ją smutny ton głosu i wzrok, który wciąż spuszczała na chodnik. - Co się dzieje, Jazzy?
      -Opowiadałam ci o Tysonie, prawda? - Justin skinął głową, a oczyma wyobraźni ujrzał postać czarnoskórego, dwudziestoczteroletniego mężczyzny, z którym od kilku tygodni spotykała się Jazzy. Szatynowi od początku nie podobał się związek, w którym czarnoskóry wykorzystywał jego siostrę, lecz nie miał prawa jej w żadnym stopniu pouczać, kiedy sam nie świecił przykładem i nie był godzien naśladowania. - Zaproponował mi, abym przeprowadziła się do niego i uciekła od rodziców. 
      W pierwszym momencie Justin przystanął na środku chodnika i z niepokojem spojrzał na dojrzewającą, lecz wciąż dziecięcą twarz Jazzy. Wiedział, że we własnym domu nie jest szczęśliwa i że prędzej czy później ucieknie, zrobi to samo, co on przed laty. Nie sądził jednak, że będzie chciała wyrwać się z rodzinnego domu w tak młodym wieku, w dodatku do mężczyzny, jakim był Tyson. Jazzy nie była przy nim bezpieczna. Prócz impulsywnego temperamentu, jaki ukazywał na co dzień, był znanym w mieście dilerem i zadawał się z nieciekawym towarzystwem. Justin zwyczajnie martwił się, że przy jego boku Jazzy zazna zbyt wielu krzywd.
      -Chcesz tego? Chcesz przeprowadzić się do niego? - spytał z nadzieją, że odpowiedź szatynki będzie przecząca. Ona jednak zamilkła na kilka długich chwil. W międzyczasie bawiła się zbyt długimi rękawami bluzy, a przez każdy jej ruchy przemawiała niepewność i niezdecydowanie. - Jazzy, wiesz, że on chce cię jedynie wykorzystać. Powiedz, sypiasz z nim? - zanim Justin zadał kolejne wśród pytań, znał już odpowiedź. Domyślał się, że jego siostra nie jest dziewicą i to również sprawiało mu ból. 
      -Im dłużej się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że nie popełniłabym błędu. Owszem, byłabym wykorzystywana, a on zmuszałby mnie do seksu częściej, niż robi to teraz, ale pomyśl. Nie musiałabym mieszkać z rodzicami i wysłuchiwać ich pijackich awantur. Nie chcę ani jednego, ani drugiego, ale którąś opcję będę musiała wybrać, a mimo wszystko sądzę, że przy Tysonie będzie mi lepiej.
      Justin zdawał sobie sprawę, że każdy z argumentów Jazzy był trzy razy przemyślany, zanim szatynka zdecydowała się podzielić nim z bratem. Również im dłużej on sam zastanawiał się nad sytuacją siostry, przekonywał się, że przy Tysonie miałaby lepsze życie, niż w pijackiej melinie z rodzicami. Bolała go jedynie myśl, że za lepsze warunki płaciła wysoką, podobną do niego cenę - własne ciało.
      -Wiesz, że ja chcę jedynie, abyś była szczęśliwa. To do ciebie należy wybór, gdzie będziesz czuła się lepiej. 
      -Chociaż wiem, że to głupie, ja kocham Tysona i chcę z nim być, nawet jeśli on nie zawsze mnie szanuje. Mam nadzieję, że mnie zrozumiesz, Justin. Przepraszam - na koniec pociągnęła nosem, jednak zanim zdążyłaby się rozpłakać, Justin objął jej drobne ciało ramionami i przytulił do piersi.
      -Nie przepraszaj. Oboje od początku wiedzieliśmy, że nasze życie nie będzie kolorowe i sami będziemy musieli radzić sobie z przeszkodami. Najważniejsze to nie poddawać się nawet w najtrudniejszych chwilach, dobrze? - potarł opiekuńczo ramię szatynki, kiedy ta ze smutnym uśmiechem skinęła głową i musnęła rozedrganymi wargami policzek brata.
      Wtedy dla nich obojga przyszedł jednak cięższy temat rozmowy. Jazzy widziała pragnienie w oczach Justina. Pragnienie, które znacznie różniło się od potrzeb każdego człowieka. On potrzebował do szczęścia jednego grama heroiny, ponieważ tylko wtedy czuł, że na moment może zapomnieć o życiu, na którym swoją drogą wcale mu nie zależało.
      -Justin, wiesz, co będzie, jeśli Tyson zorientuje się, że kradnę mu dragi? Zabije mnie bez mrugnięcia okiem i bez słowa wyjaśnienia - wymamrotała, sięgając do kieszeni po małe zawiniątko otoczone aluminiową folią. Nie podkradła narkotyków po raz pierwszy, jednak z każdym kolejnym razem bała się coraz bardziej. Udawało jej się co kilka dni przekazać Justinowi jeden gram heroiny, lecz w środku drżała. Miała świadomość, że naraziła swojego chłopaka na straty, liczone w grubych tysiącach dolarów, jednak nie potrafiła patrzeć, jak z jej brata ulatują ostatnie oznaki szczęścia.
      -Wiem, Jazzy. Przepraszam, że cię na to narażam - mruknął smutny i jeszcze bardziej zdołowany, niż przed paroma minutami.
      -Ostatni raz, Justin. Ostatni raz - Jazzy pospiesznie wsunęła w chłodną dłoń brata szczelnie zapakowany gram heroiny, a potem odsunęła się od niego na krok. - Mam też resztkę jedzenia, jaką udało mi się wynieść z domu - do drugiej ręki szatyna wsunęła suchą bułkę. Nie wiedziała nawet, ile jej pomoc znaczyła dla Justina, którego żołądek skręcał się z głodu. Gdyby nie Jazzy, czułby się fizycznie znacznie gorzej.
      -Dziękuję. Kocham cię, Jazzy - ostatni raz przytulił jej kruche, ciepłe ciało, zanim pozwolił jej odejść w przeciwnym kierunku. 
      Usiadł na pobliskiej ławce i jeszcze przez kilka chwil obserwował, jak postać siostry oddala się powoli. I z pewnością powróciłby na Osiemnastą ulicę, gdyby w ostatnim momencie nie dostrzegł grupy czarnoskórych mężczyzn, którzy otoczyli Jazzy z każdej strony. Wiedział, jak niebezpiecznym miastem jest Detroit. Z tego samego powodu wczorajszego wieczoru nie pozwolił Natashy odejść i dalej przemierzać zaciemnionych uliczek w poszukiwaniu schronienia. Siostra była oczkiem w jego głowie i jedyną osobą, która przytrzymywała go przy życiu. Przez resztę dni wypominałby sobie, gdyby dopuścił do jej krzywdy. I chociaż wiedział, że nie ma najmniejszej szansy w bezpośredniej walce z którymkolwiek z mężczyzn, ostatkami sił zaczął biec w stronę wystraszonej Jazzy. Pragnął jedynie jej bezpieczeństwa.
      -Zostawcie ją - wydyszał cicho. Zmęczył się kilkoma szybszymi krokami. Wiedział więc, że jeden pozornie niegroźny cios któregoś z mężczyzn spowodowałby spotkanie jego ciała z podłożem.
      Czarnoskórzy po pierwszym spojrzeniu sprawiali wrażenie młodych bandytów, którzy bez większego zawahania ugodziliby brzuch szatyna ostrym nożem, natomiast Jazzy wykorzystali. I chociaż Justin doskonale zdawał sobie z tego sprawę, miał zamiar bronić siostry do ostatniego tchu.
      -Czy ktoś pytał cię o zdanie, brudna przybłędo? - Justin sam nie wiedział, czy większy ból sprawiało mu spojrzenie mężczyzn, jakim obdarzali piętnastoletnią Jazzy, czy ostre słowa, skierowane do jego osoby. Jednego był pewien. Jego samoocena opadła jeszcze niżej.
      -Zostawcie ją. To moja siostra - powtórzył ciszej. W głębi duszy już teraz zaczął drżeć ze strachu. Nie zamierzał jednak okazywać zdenerwowania. 
      Jak podejrzewał, jego tłumaczenie jedynie rozbawiło czarnoskórych. W przeciągu kilku krótkich chwil poczuł pierwsze uderzenie w podbrzusze, a za nim kolejne. Stracił wyczucie czasu, pogrążając się w fizycznym bólu. Nie wiedział więc, po ilu uderzeniach upadł na chodnik. Wtedy jednak pięści ustąpiły miejsca stopom, które wielokrotnie zderzyły się z jego bezbronnym ciałem w postaci silnych kopnięć. Do uszu Justina docierały krzyki Jazzy i błagania, kierowane w stronę bandytów, jednak im katowanie bezdomnego dostarczało wielu rozrywek.
      -Nie odzywaj się do nas nigdy więcej, śmieciu - na koniec jeden z mężczyzn splunął jeszcze na bluzę Justina, a potem dał znak kolegom, aby tym razem odpuścili Justinowi i znaleźli inną ofiarę, na której mogliby wyładować resztę agresji. 
      -Boże, Justin - gdy tylko Jazzy poczuła się wystarczająco bezpiecznie, aby zbliżyć się do brata, upadła przed jego skuloną postacią na kolana i zaniosła się głośnym płaczem. - Justin, proszę, odezwij się - załkała cicho i objęła smutną twarz brata małymi dłońmi. Sądziła, że po tylu uderzeniach Justin stracił przytomność. On jednak utrzymywał zaciśnięte powieki, aby nie wypłynęły spod nich żadne łzy. Walczył z samym sobą tylko po to, aby jego mała siostrzyczka nie poczuła się gorzej.
      -Jest w porządku, Jazzy - wydusił z trudem, gdy ból rozprzestrzeniał się po jego klatce piersiowej. 
      -Tak bardzo się o ciebie bałam - kiedy szatynka nachyliła się nad bratem, kilka słonych łez skapnęło spod jej powiek na policzki chłopaka. Widok zrozpaczonej Jazzy był dla Justina najtrudniejszy do zaakceptowania.
      -Spokojnie, nic mi się nie stało. Jestem jedynie odrobinę poobijany - próbował wstać z podłoża z pomocą siostry, ściskającej jego ramię, jednak szybko przekonał się, że sam nie da rady dotrzeć do opuszczonych baraków przy 18th Street. W tej chwili marzył, aby przyłożyć policzek do powierzchni materaca i usnąć, jak małe, wycieńczone dziecko. Z pomocą przyszli mu jednak koledzy, którzy nie zdążyli w porę dotrzeć do szatyna i choćby spróbować postawić się w jego obronie, wiedząc jednocześnie, że mieli równie niewielkie szanse, co Justin.
      -Pomóżcie mi zaprowadzić go na Osiemnastą ulicę - wydukała Jazzy przez liczne łzy, w dalszym ciągu tworzące prostą ścieżkę na jej policzkach.
      Po dwóch stronach dwudziestojednolatka, pochylonego na chodniku, przykucnęli Zayn i Liam, ujmując jego ramiona i powoli pomagając mu wstać. Nie obyło się bez bolesnych syków, wydobywających się przez zaciśnięte wargi szatyna. Obrażenia nie były jednak na tyle poważne, aby uniemożliwiały Justinowi wykonywanie pojedynczych, wolnych kroków. Gdyby był jednak sam, spędziłby na środku chodnika całą noc, cały dzień i bardzo możliwe kolejną noc, podczas której wylałby wiele gorzkich łez.
      Przez całą drogę do starych, opuszczonych baraków żadne z nich nie miało odwagi wypowiedzieć choćby jednego słowa. Każdy na swój własny sposób przeżywał sytuację Justina i każdy na swój sposób współczuł mu bólu. Justin jednak fizycznie odznaczał się ogromną siłą. Bolało go jedynie serce na myśl, że został upokorzony tak wiele razy podczas jednego, krótkiego dnia.
      Justin nie był jednak jedyną osobą, której serce dawało wyraźnie znać o swoim istnieniu. To samo odczuwała Natasha, cały dzień skulona w kącie baraku i wyrzucająca złość w postaci łez. Gdy na dworze zaczęło się ściemniać, a w jej uszach rozbrzmiał odgłos kroków, miała szczerą nadzieję, że po całym dniu Justin wrócił do baraków i porozmawia z nią tak, jak poprzedniego wieczoru. Natasha widziała w nim autorytet, z którego chciała czerpać przykład. Justin nie zdawał sobie sprawy, że każde wypowiedziane przez niego słowo dotarło głęboko do wnętrza dziewczyny. Sądził, że, jak większość zdań, obiły się tylko o krańce jej uszu.
      Kiedy jednak do starych baraków zamiast samego szatyna weszła pokaźna grupa ludzi, Natasha zadrżała. Łagodne podejście szatyna nie oznaczało, że inni zareagują na jej obecność w ten sam sposób. Niemal natychmiast poczuła na sobie wzrok pięciu mężczyzn i dziewczyny w podobnym wieku. Nie wiedziała, na kim zatrzymać ma własne spojrzenie, dlatego najbezpieczniejszym wyjściem wydało jej się wbicie pary tęczówek w znaną jej postać Justina, lekko skuloną i obolałą.
      -Justin, co ta lalunia tu robi? - głos Jazzy nie brzmiał tak, jak w otoczeniu Justina i jego kolegów. Teraz, gdy czuła, że może zyskać nad Natashą znaczną przewagę, spojrzała na nią z nienawiścią i odrazą. Ujrzała w niej osobę z zupełnie innej, przeciwległej warstwy społecznej, żyjącą w dostatku. Przez ton jej głosu przemówiła zwyczajna, ludzka zazdrość.
      Również reszta znajomych Justina przyglądała się Natashy dość sceptycznie. Widzieli, że nie wygląda ona tak, jak oni. Jej ubrania były drogie i czyste, a ona sama wyglądała jak księżniczka, która zabłądziła w drodze do swojego pałacu. Natasha czuła ich niechęć, czuła, że powinna podnieść się z cienkiego materaca i jak najszybciej uciec przez pierwszą dziurę w ścianie baraku. Im dłużej czuła na ciele sześć par palących tęczówek, tym większą zyskiwała pewność, że już czas chwycić pasek sportowej torby i poszukać innego miejsca, w którym mogłaby przenocować choćby jedną noc.
      Nie obdarzyła już Justina żadnym, nawet przelotnym spojrzeniem. W strachu spuściła głowę i pociągnęła za sobą sporą torbę. Już pierwszy krok poza mury baraku zakręcił w jej oku nową łzę. Sądziła, że u boku Justina znajdzie schronienie i pewnego rodzaju troskę. Teraz natomiast będzie musiała przyzwyczaić się do myśli, że znów zostanie sama.
      Zanim jednak dotarła do płotu, którym ogrodzony był najbliższy teren starej rudery, poczuła na ramieniu ciężką, dużą dłoń. Mimowolnie otuliło ją przyjemne ciepło, ponieważ w głębi duszy czuła, że niespełna pół kroku za nią stoi szatyn o brązowych tęczówkach i miękkich włosach, ułożonych w nieładzie. Kontrolę nad jej ciałem przejęły liczne dreszcze, gdy usta szatyna zbliżyły się do jej ucha, za które założył pojedynczy kosmyk włosów, a później gęsią skórę na jej karku rozprowadził niski, gardłowy głos Justina.
      -Nie pozwolę ci odejść, Natasha.

~*~

O matko święta, myślałam, że nigdy nie skończę tego rozdziału, ale zrozumcie, wyszedł mi jeden z najdłuższych, jaki kiedykolwiek napisałam :)





sobota, 18 kwietnia 2015

Rozdział 2 - Whispered scream...

   
      W powietrzu unosił się zapach wilgoci, bijącej od starych, zniszczonych ścian. Momentami silne podmuchy wiatru poruszały suche liście, część z nich wpuszczając do wnętrza rudery, przez duże otwory w ścianach. Wyjątkowe mocne światło księżyca oślepiało szatynkę i sprawiało, że mimowolnie marszczyła brwi. Ona natomiast, nie zważając na jakikolwiek z czynników dookoła, nadal nie oderwała wzroku od wyjątkowych, tajemniczych tęczówek, płonących przed nią odcieniem bursztynu.
      Chłopak, który z całego serca pragnął nie ukazywać przed szatynką żadnych emocji, nie mógł powstrzymać serca, które w pierwszej chwili zabiło w jego piersi dwa razy szybciej. Wystarczyło, że pociągnął nosem, a ponownie wyczuł delikatną, bijącą od dziewczyny, kwiatową woń, z którą spotkał się parę godzin temu, na jednej z najbardziej ruchliwych ulic w mieście. Wtedy jednak nie odważył się spojrzeć na jej anielską twarzyczkę, na którą opadały jasne kosmyki włosów. Teraz natomiast stał pół kroku przed nią i doskonale widział jej pełne, malinowe wargi, mały, prosty nos, nieskazitelną cerę, delikatnie błyszczącą w świetle księżyca, i oczy. Mój Boże, oczy, za które byłby w stanie zabić. Jak długo żył, nigdy nie spotkał się z tak pięknymi tęczówkami i hipnotyzującym spojrzeniem.
      Natasha na kilka długich chwil wstrzymała oddech, lecz kiedy poczuła, że w jej płucach brakuje powietrza, wypuściła je z cichym świstem. Nie ukrywała, że ogarnął ją strach. Również Justin zwrócił uwagę na jej delikatnie drżące dłonie i strach w spojrzeniu, którego nie odrywała od Justina nawet na moment. Nie chciała przegapić ani jednego mrugnięcia i grymasu na twarzy szatyna, który pozwoliłby jej ujrzeć emocje chłopaka, tak doskonale skrywane.
      -Justin - chociaż kiedy tylko chłopak ujrzał wewnątrz baraku obcą dla niego osobę, obiecał sobie, że nie pozwoli, aby ktokolwiek zbliżył się do niego, po pierwszym spojrzeniu na dziewczynę, na jej niewinną, lecz smutną buzię, nie mógł złapać jej ramienia, zacisnąć na nim palców i wyprowadzić szatynkę w czeluści ciemnej, głuchej nocy.
      Nie znał jej, nie potrafił powiedzieć o niej nic, nie wiedział, jakim jest człowiekiem, a mimo to martwił się o nią. Wiedział, że Detroit nie jest miejscem bezpiecznym, zwłaszcza nocą i zwłaszcza dla pięknej, młodej dziewczyny, jaką była Natasha. Gdyby kazał jej oddalić się, a szatynka zostałaby w tym czasie skrzywdzona, Justin nie potrafiłby poradzić sobie z poczuciem winy.
      -Natasha - odparła, a widząc jego dłoń, wyciągniętą w jej stronę, uścisnęła ją delikatnie, nadal z wielkim strachem.
      -Nie bój się mnie, nie zrobię ci krzywdy - wyszeptał, robiąc pół małego kroku w jej stronę. Był od dziewczyny sporo wyższy i cały czas patrzył na nią z góry, nieświadomie wzbudzając u szatynki respekt i coraz większy lęk.
      -To mnie nie uspokaja - wymamrotała, oczarowana jego spojrzeniem, lecz również sparaliżowana znacznie większą sylwetką chłopaka. Należała do osób odważnych, jednak teraz czuła czyste przerażenie. Bała się krzywdy fizycznej, którą mógł wyrządzić jej dwudziestojednolatek.
      W rzeczywistości nie wiedziała, jak bardzo się myliła. Justin był ostatnią osobą, która mogłaby sprawić jej ból.
      -Więc co mam zrobić, abyś przestała drżeć? - spytał z troską, znów przesuwając stopy w jej kierunku. Nie zdawał sobie sprawy, że każdym ruchem powoduje szybsze bicie serca Natashy.
      -Nie wiem - odparła cicho i w końcu, po długich minutach, spuściła głowę, przerywając kontakt wzrokowy. 
      Odżyły w niej wsponienia dzisiejszego południa, kiedy to chwyciła ramię szatyna obiema dłońmi i pomogła mu podnieść się z asfaltowej ulicy. Nie miała złudzeń i doskonale, pomimo słabego światła, rozpoznała w chłopaku otoczoną tajemnicą osobę, która zniknęła sprzed jej oczu, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Za dnia nie miała jednak okazji ujrzeć rysów jego twarzy, które usilnie chował pod kapturem i grzywką, niedbale opadającą na czoło. Teraz nie mogła wprost oderwać od niego wzroku, głodnego nowych wrażeń i obrazów. Oprócz strachu przed znacznie postawniejszą sylwetką młodego mężczyzny poczuła się w jego towarzystwie w dziwny sposób skrępowana i onieśmielona. Szatyn okazał się bowiem bardzo przystojnym chłopakiem, mimo że jego zarówno wygląd, jak i ubranie pozostawało zaniedbane. Na jego policzku widniało kilka smug kurzu, jednak cera nie pozostawiała praktycznie nic do życzenia. Natasha chciała nawet pogładzić jego skórę wierzchem dłoni i przesunąć palcami po linii wyraźnie zarysowanej szczęki, lecz tak szybko, jak pomysł ten zaświecił w jej głowie, stłumiła go w myślach.
      -Chociaż w zasadzie, gdybyś ściągnął kaptur, bałabym się ciebie odrobię mniej - wymruczała, zwilżając wargi krańcem języka.
     Odważyła się stanąć na palcach i ostrożnie chwycić materiał jego bluzy, zalegający na głowie. Osuwając go w dół w całości odsłoniła kasztanowe włosy chłopaka i grzywkę, którą od razu zaczesał palcami na tył głowy. W Natashę uderzyło piękno chłopaka i wyrazistość jego spojrzenia, przenikającego ją dogłębnie. Pierwszy raz poczuła w dole brzucha przyjemny uścisk, jednak jej ciało opanowało jeszcze większe onieśmielenie. Nie wiedziała natomiast, że Justin względem niej odczuwał dokładnie ten sam rodzaj uczuć i emocji.
      -W takim razie, sądzę, że sprawiedliwym rozwiązaniem będzie, jeśli ty również zdejmiesz kaptur - chłopak odpłacił się piętnastolatce tym samym. Również uniósł ręce, jednak zatrzymał je niewiele ponad wysokością swojej brody, gdzie kończył się czubek głowy szatynki. Delikatnie pociągnął kaptur w dół, pozwalając jej długim włosom opaść na plecy i ramiona. Bez bluzy, zakrywającej część jej anielskiej twarzyczki i pachnących kaskad włosów, piękno, bijące od dziewczyny, ze wzmożoną siłą uderzyło w Justina.
      Chłopak miał ogromną nadzieję, że Natasha nie zorientuje się, jak głębokie wrażenie wywarła na nim jej uroda, bez żadnej skazy. Chciał odwrócić wzrok, lecz zwyczajnie nie potrafił, ponieważ widok jej pięknych oczu, otoczonych gęstymi, długimi rzęsami, wnosił do jego życia odrobinę szczęścia. Bał się, że jeśli mrugnie i zamknie oczy choćby na ułamek sekundy, znów poczuje smutek, zalegający na sercu.
      Natasha natomiast nie chciała, aby Justin zobaczył, z jaką intensywnością wpatrywała się w jego mocno zarysowaną szczękę i jakby zaszklone, choć suche oczy. W swoim krótkim, nastoletnim życiu, nie spotkała jeszcze chłopaka, który spodobał jej się do tego stopnia, co teraz Justin, stojący niespełna pół kroku przed nią i dotykający skrawkiem bluzy jej.
      W końcu chłopak odsunął się i podszedł do cienkiego, brudnego materaca, spoczywającego w kącie pomieszczenia. Co prawda przepuszczał on całą wilgoć i chłód, bijący od posadzki, jednak był bardziej miękki, niż beton, na którym szatyn spędził kilka początkowych nocy. Teraz również usiadł na materacu i ponownie spojrzał na Natashę, która śledziła każdy jego ruch. Gdy szatynka nadal stała w tym samym miejscu i nie wyglądała tak, jakby miała zbliżyć się do niego choćby na pół kroku, delikatnie poklepał miejsce obok siebie. Pragnął sprawiać wrażenie niewzruszonego, a w rzeczywistości potrzebował bliskości, którą od dawna od siebie odpychał.
      -Ja nie gryzę, nie bój się - powtórzył cicho, obserwując, jak Natasha z niepewnością zsuwa z ramienia pasek czarnej, sportowej torby, i upuszcza ją na podłoże. Podobały mu się płynne ruchy dziewczyny, jakie wykonywała w towarzystwie każdego gestu.
      -Na pewno? - wymamrotała po raz ostatni, przed zajęciem miejsca obok chłopaka. 
      Gdy pokiwał głową i zdołał posłać szatynce cień uśmiechu, Natasha powoli osunęła się po ścianie na materac, ramieniem stykając się z ubraniem szatyna. Ten natomiast nie potrafił oderwać od niej wzroku, mimo iż widział, że tak intensywnym spojrzeniem wpędza piętnastolatkę w zakłopotanie. Prawdę powiedziawszy, szatynka wywarła na nim ogromne wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i jej wnętrze wydało się Justinowi niesamowitą zagadką, której rozwiązanie chciał jak najszybciej poznać. Na pierwszy rzut oka widać było, że Natasha pochodziła z bogatego domu, z materialnego dostatku. Tym bardziej dwudziestojednolatek nie mógł zrozumieć, dlaczego dziewczyna pomogła mu zarówno kilka godzin temu, na ulicy, jak i teraz przebywała tak blisko niego, nie obawiając się brudu i ubóstwa.
      -Nie wyglądasz na osobę, która miałaby zamieszkać na ulicy. Nie pasujesz do tego świata, Natasha - jej imię w ustach chłopaka zabrzmiało niezwykle głęboko i wywołało dreszcz, przebiegający przez ciało dziewczyny. Chciała, aby je powtórzył, lecz nie miała odwagi o to poprosić.
      -W takim razie zrobię wszystko, aby zacząć pasować. Nie zamierzam wrócić do domu. Tam również nie pasuję. Może mam przez to rozumieć, że w tym świecie nie ma miejsca dla osób takich, jak ja? 
      -Zależy, co rozumiesz pod swoimi słowami i co chciałaś przekazać. Ja również czuję, że w tym świecie nie m miejsca dla mnie. Gdyby było inaczej, nie mieszkałbym na ulicy, prawda?
      Już po pierwszym dłuższym zdaniu, szatynka odnalazła w chłopaku ogromną mądrość życiową, której nauczyło go życie. Nigdy nie rzucał słów na wiatr i nad każdym myślał niezwykle długo i skrupulatnie, aby najtrafniej opisać targające nim emocje. Dzisiaj, przy Natashy, po raz pierwszy poczuł, że jest osoba, która stara się go zrozumieć.
      -Chodzi mi o to, że - Natasha zamilkła na moment. Chciała, jak szatyn, wypowiedzieć jedno, lecz treściwe zdanie, zamiast dziesięciu, bez większego znaczenia. - Brzydzę się tym całym materialnym światem, w którym rządzą pieniądze. Ludzie w nim są cholernie zepsuci i fałszywi. Od lat czułam, że nie pasuję do tego środowiska, aż w końcu odnalazłam w sobie odwagę, aby wyrwać się stamtąd i uciec jak najdalej.
      Justin spojrzał ukradkiem na dziewczynę. Serce podpowiadało mu, że mimo różnic, widocznych na pierwszy rzut oka, posiadali wspólne cechy i poglądy. Dzięki temu już na starcie, po kilkuminutowej znajomości, czuł się mniej samotny.
      -W pewnym sensie jesteś podobna do mnie - westchnął, wspominając własne wzburzenie, gdy życie uświadamiało mu, że w dostatku żyją jedynie ci, którzy korzyści czerpią z nieszczęścia drugiego człowieka. - Jednak różnimy się tym, że twoje życie było i może być na najwyższym poziomie społecznym, natomiast ja już zawsze pozostanę na samym dnie.
      -Wolę być na dnie, niż resztę życia spędzić za szczeblami złotej klatki, którymi jestem otoczona na co dzień. Jestem tutaj tylko i wyłącznie dlatego, że potrzebuję, że pragnę wolności. W domu nigdy nie dowiem się, czym ona jest. I wiesz, jestem gotowa na wszelkiego rodzaju poświęcenie, aby tylko zapomnieć o snobistycznych ludziach, troszczących się jedynie o własne portfele.
      Justin dostrzegł w jej oczach prawdziwą determinację, jednak wiedział, że to zdecydowanie za mało, aby dożyć na ulicy choćby dnia kolejnego. Chociaż wiedział, że podstawową zasadą przetrwania w miejskiej dżungli jest troska wyłącznie o własne dobro, nie potrafił zastosować się do niej również dzisiaj, kiedy ramię w ramię z nim siedziała tak młoda osoba, nie zdająca sobie jeszcze sprawy z ryzyka i niebezpieczeństwa, ściągniętego na siebie w momencie postawienia pierwszego kroku poza teren domu.
      -Dobrze ci radzę, Natasha. Wracaj do domu, zanim zaczniesz pić, ćpać i puszczać się, żeby mieć na dragi. Uwierz mi, jeśli zostaniesz tutaj dłużej, skończysz tak, jak ja, jeśli nie gorzej. Nie chcesz tego, naprawdę, dlatego wracaj do domu póki jeszcze możesz.
      Martwił się o nią. Nie wiedział dlaczego, jednak czuł najprawdziwsze zmartwienie. Mimowolnie wyobraził sobie Natashę, dzisiaj piękną i chociaż odrobinę szczęśliwą, za kilka miesięcy, może nawet tygodni, wycieńczoną przez ciągłą walkę o przetrwanie i przygnębioną jeszcze okrutniejszym, otaczającym ją światem. 
      -Co masz na myśli, mówiąc, że skończę tak, jak ty? Ja już tutaj jestem. Już jestem na ulicy, bez dachu nad głową, bez własnego kąta, bez środków do życia.
      -Myślisz, że to jest najgorsze? - Justin wypuścił z siebie długo skrywane westchnienie, które szybko stłumił dłońmi, przecierającymi twarz. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak niewiele wiesz o życiu.      
      -Więc mnie naucz - przerwała mu niepewnie, a gdy szatyn ponownie obdarzył ją pełnym skrywanych emocji spojrzeniem, spuściła głowę.
      -Dziecinko, czego ty chcesz się ode mnie nauczyć? Jak upaść na samo dno? Uwierz mi, z biegiem czasu dojdziesz do tego sama, bez mojej pomocy. Nie wiem, jak silna psychicznie jesteś. Jeśli nie załamiesz się po pierwszym dniu, masz szansę zaoszczędzić kilka litrów łez. Jeśli jednak jesteś słabsza, niż mogłoby ci się wydawać - wstrzymał oddech, gdy uznał, że dalsze kontynuowanie wypowiadanych zdań mija się z celem.
      Zamiast tego uniósł prawą rękę, podciągnął rękaw bluzy ponad łokieć, a na koniec oparł przedramię na chudym kolanie Natashy. Mimo słabego światła, jakim otulone było wnętrze rudery, dziewczyna wyraźnie ujrzała każdą bliznę na jego skórze, zarówno te stosunkowo płytkie i niewielkie, jak i głębokie, rozciągające się na całą szerokość przedramienia. Podzieliła je na rany stare, sprzed tygodni, może nawet miesięcy, jak i te świeże, powstałe na dniach. Niektóre pokryte były nawet świeżą krwią i, co najważniejsze, wszystkie własnoręcznie wykonał Justin.
      -Dlaczego to robisz? - odruchowo podniosła głos. Nie był już marnym szeptem, a donośnie, dźwięcznie wypowiedzianymi słowami, do których Justin nie był przyzwyczajony. Nie oswoił się również z myślą, że ktokolwiek, a w szczególności dziewczyna tak piękna, jak Natasha, mogłaby troszczyć się o niego i przejmować kilkoma skaleczeniami. 
      W jego odczuciu nadal było to kilka kresek. W rzeczywistości na jego ramionach nie było już śladów wolnych od blizn.
      -Często chcę coś powiedzieć, lecz wiem, że nikt mnie słucha. Po co mam się więc wysilać, skoro wszystko, co pragnę wykrzyczeć, mogę zapisać na skórze, w postaci ran? 
      Natasha nawet w najczarniejszych scenariuszach nie brała pod uwagę tak pesymistycznej odpowiedzi, lecz jednocześnie ubranej w piękne i wartościowe słowa. Dostrzegła w nich zatrzęsienie szczerości i zauważyła również, że położenie Justina nieznacznie różniło się od jej. Ona również przez całe swoje życie chciała zostać zwyczajnie wysłuchana.
      -Przecież to sprawia ci ból - wyszeptała, mimo że znała już odpowiedź szatyna.Nie była również pewna swoich słów. Po prostu czuła, że są one najbardziej odpowiednie.
      -Większy ból sprawia mi samo życie. Tych drobnych ranek praktycznie nie czuję.
      Jeszcze zanim skończył, wzrok Natashy przyciągnęły blizny wokół żył pod łokciami. Wyglądały znacznie inaczej, niż te, powstałe podczas samookaleczenia. Nie potrafiąc powstrzymać własnych odruchów, uniosła dłoń i przejechała po jego rozharatanej skórze opuszkami palców. Justina przebiegł kolejny dreszcz, kolejny przyjemny. Nie miał bliższej styczności z ludźmi od bardzo dawna, a delikatnego, kobiecego dotyku nie czuł od lat. Nie zdawał sobie sprawy, że potrzebował go przede wszystkim jako młody mężczyzna.
      -Ćpasz? - Natasha spytała wprost i również takiej oczekiwała odpowiedzi. Tym razem nie zawiodła się.
      -Tak, ćpam i nie chcę, abyś zaczęła robić to samo. Twoje życie da się uratować, moje zostało już dawno spisane na straty. Nie zależy mi. Nie chcę po prostu, aby w to samo gówno wpadła tak młoda osoba, jak ty.
      -Tak młoda? Czyli jeśli wrócę tutaj za trzy lata przyjmiesz mnie z otwartymi ramionami? - Natasha zaczynała być lekko rozdrażniona słowami szatyna. Nie potrafiła zrozumieć, że nie mówiłby tego wszystkiego, gdyby nie zależało mu na jej życiu, zdrowiu i bezpieczeństwie.
      -W ten sam sposób starałbym się, abyś przejrzała na oczy i zobaczyła, jak ogromny błąd popełniasz. Teraz możesz się wycofać, nie jest jeszcze za późno, zrozum to. Za parę dni możesz nie mieć już podobnej okazji.
      -Podjęłam decyzję w momencie, w którym wyszłam z domu, uciekłam z niego. Zrozum, nie chcę tam wracać. Jeśli nie pozwolisz mi zostać tutaj, wstanę i wyjdę, aby znaleźć inne miejsce na nocleg. Wiedz jednak, że nie wrócę tam, skąd przyszłam. Nie wrócę do tamtego świata i zdania nie zmienię.
      Justin westchnął głośno. Nie był w stanie zliczyć, który raz już dzisiaj wypuścił z ust powietrze z tak głośnym świstem. Ujrzał w Natashy charakter bardzo podobny do jego i wiedział, że niezależnie jak długo starałby się przekonywać ją do zmiany decyzji, ona podjęła ją i ostatecznie przypieczętowała. 
      Natasha natomiast, gdy przez długie chwile nie otrzymywała ze strony szatyna żadnego odzewu, żadnej odpowiedzi, uniosła swoje lekkie ciało i stanęła na prostych nogach. Ukradkiem spojrzała na chłopaka, który nie przestawał przypatrywać się jej poczynaniom. I chociaż chciał się odezwać, jego gardło nagle wyschło, a usta nie były w stanie uchylić się, aby wypuścić kilka pojedynczych słów. 
Dziewczyna czuła, że chłopak pragnie jak najszybciej pozbyć się jej i zostać sam na sam z własnymi myślami. Nie chciała się narzucać. Nie chciała, aby uznał ją za mało samodzielną i potrzebującą ciągłej opieki. I mimo że nie chciała, musiała opuścić stary barak, aby znaleźć inny skrawek brudnej, wilgotnej ziemi, na której mogłaby przysiąść i spędzić choć jedną noc.
     -Zostań. Tutaj mam przynajmniej pewność, że jesteś bezpieczna.
      Natasha mimowolnie poczuła ciepło, oblewające jej serce z każdej strony. Również Justin poczuł się odrobinę lepiej, gdy część jego emocji uleciała poza granice ciała. W końcu przyznał coś, czego prawdziwie pragnął. Nie znał szatynki, a mimo to w głębi duszy chciał, aby została przy nim. Dawno nie czuł tak pięknego zapachu perfum, a pojedyncze kosmyki włosów, które muskały jego ramię i momentami policzek, wywoływały kolejne dreszcze.
      -Na pewno chcesz, abym została? Nie chcę, żebyś pozwolił mi tutaj zostać jedynie z litości.
      -Nie myśl tak i siadaj. Nie pozwoliłbym ci dłużej błąkać się po Detroit. Nie chcę mieć cię później na sumieniu. Jesteś zdecydowanie za młoda, aby cierpieć. Dlatego w dalszym ciągu będę cię namawiał, abyś wróciła do domu. Może nie byłaś tam szczęśliwa, jednak tutaj szczęścia również nie zaznasz. Uciekaj stąd, dziecinko.
      Natasha nagle zapragnęła wtulić się w chłopaka i czuć jego ramiona, owinięte wokół swojego ciała. Jego słowa nie przestraszyły dziewczyny. Wręcz przeciwnie, sprawiły, że szatynka poczuła jeszcze większe przywiązanie do Justina. Czuła, że troszczy się o nią, mimo że nie musiał. Mógł wyrzucić ją na bruk, a jednak nie zrobił tego, nie potrafił. Odrobinę zazdrościł Natashy dostatniego życia, lecz zaimponowała mu stanowczością i odwagą. Czuł, że mimo wszystko da radę przeżyć w miejskiej dżungli.
      -A ty? W jaki sposób trafiłeś na ulicę? - szatynka rozpięła jedną z kieszeni sportowej torby i wyjęła z niej paczkę papierosów, z zapalniczką wewnątrz. Pamiętała również o Justinie, którego poczęstowała pierwszego. Chłopak wziął z opakowania jednego szluga i dokładnie obejrzał etykietę na niewielkiej paczce.
      -Palisz chyba najdroższe papierosy z możliwych - skomentował, jednak nie potrafił narzekać. Nigdy nie czuł tak drogiego dymu w płucach, ponieważ nigdy nie było go stać na lepszy rodzaj papierosów. 
      -Na coś musiałam przeznaczać kieszonkowe - niedbale wzruszyła ramionami i zaciągnęła się głęboko. Paliła od dawna i za każdym razem, gdy chwytała papierosa pomiędzy palce, czuła lekkie wyrzuty sumienia. Nasłuchała się wielu wykładów na temat nowotworu płuc i innych, grożących jej chorób. Uznała jednak, że na coś umrzeć musi i nie będzie każdego dnia słuchała przebijającego się głosu rozsądku. - Więc jak to z tobą było? Trafiłeś tu dobrowolnie, cy zmusiło cię do tego życie?
      -Myślę, że nikt nie chciałby mieszkać na ulicy, w takich warunkach, z własnej, nieprzymuszonej woli. Gdybym tylko miał jakiekolwiek inne wyjście, zebrałbym swoje szmaty i uciekł jak najdalej stąd. Miejsce takie, jak to, niszczy ludzi. Przekonasz się o tym z czasem - spojrzał na nią dość surowo, zachowując w sobie ostatnie resztki nadziei, że w końcu uda mu się przekonać szatynkę do powrotu do domu. Chciał dla niej lepszego życia, niż to, które sam prowadził. - Kiedy miałem 19 lat uciekłem z domu. Nie mogłem już znieść wiecznie pijanych starych i syfu w domu, jaki po sobie zostawiali. W zasadzie mój rodzinny dom niczym nie różnił się od ulicy. Może jedynie tym, że spałem na bardziej miękkim łóżku, przykryty kołdrą. Teraz musi wystarczyć mi cienki materac, rzucony na beton. 
      -Nie chciałeś nigdy niczego zmienić? Znaleźć pracy, ustatkować się?
      -Widzisz, Natasha. Tobie wszystko w życiu przychodziło łatwo. Jak przypuszczam, nigdy nie musiałaś martwić się, czy następnego dnia będziesz miała cokolwiek, co zapełniłoby twój żołądek. Ty miałabyś łatwy start w dorosłe życie. Ja nigdy nie mogłem o nim nawet marzyć. Szkoły nie skończyłem, matury również nie mam, a kto chciałby przyjąć do pracy ćpuna bez nawet podstawowego wykształcenia? - chłopak dał szatynce parę chwil, aby mogła sama odpowiedzieć na jego retoryczne pytanie. - Sama widzisz. Przyszłość nie wygląda dla mnie kolorowo, za to dla ciebie może. Dobrze wiesz, że w dzisiejszych czasach, aby osiągnąć w życiu cokolwiek, wystarczy mieć pieniądze. Ty je masz Natasha, dlatego nie wiem, po co siedzisz koło użalającego się nad sobą, życiowego nieudacznika, który umrze na ulicy.
      -Przestań tak mówić. Zawsze jesteś takim pesymistą? Nie masz łatwo i ja to rozumiem, ale zawsze możesz zrobić coś, aby przez twoje codzienne dni przebijały się promienie słońca i zwykłego szczęścia.
      -Już dawno przestałem wierzyć w szczęście, nie opłaca się. Jedynie rozbudza nadzieję, która szybko zostaje rozwiana.
      Natasha nie wiedziała już, jakich argumentów powinna użyć, aby podnieść szatyna na duchu. On natomiast zrezygnował z prób przekonania dziewczyny, by wróciła do domu i dalej żyła w swoim idealnym, choć odizolowanym świecie. W nim byłaby przynajmniej bezpieczna i nie musiałaby każdego dnia walczyć o przetrwanie. Justin skrywał w sobie pewną niesamowicie cenną i coraz rzadziej spotykaną cechę. Odznaczał się ogromną empatią. Dobro innych ludzi, którzy często nie szanowali go i poniżali, stawiał ponad własne, podstawowe potrzeby. Chciał, aby każdy człowiek  czuł, że jest w życiu potrzebny, że Bóg wytypował go do pewnych działań i zadań. W tym wszystkim zapomniał jednak o własnym szczęściu i dlatego każdego dnia i każdej nocy pozwalał samotnym łzom spływać po policzkach.
      W starym, zawilgoconym baraku zapadła długotrwała cisza. O dziwo, mimo że byli dla siebie obcy, czuli się komfortowo. Oboje zaciągali się papierosowym dymem w regularnych, kilkusekundowych odstępach i obserwowali, jak końcówki szlugów żarzą się delikatnie, do czasu kiedy nie ugasili ich na jednej ze ścian rudery. Natasha poczuła jak jej kruche ciało otula nieprzyjemny chłód. Aby nie okazywać jakichkolwiek oznak, świadczących o jej słabości, ponownie zarzuciła na głowę kaptur i głębiej schowała się w materiale bluzy. Justin, który ukradkiem zerkał na nią przez cały czas, doskonale widział, że szatynka zaczyna drżeć, tym razem nie przez paraliżujący ją strach, ale chłód jesiennej nocy.
      -Daj ręce - mruknął cicho i odkaszlnął. Prawdę powiedziawszy zaniepokoił się sercem, które zaczynało bić szybciej, gdy tylko na twarzy Natashy pojawiał się nikły grymas. 
Dziewczyna spojrzała na niego, lekko zaskoczona, lecz nie spełniła jego prośby. Chyba znów zaczął targać nią niepokój i potrzebowała kolejnego, znaczącego dowodu, że Justin, pomimo dość surowego wzroku i mocno zaciśniętej szczęki, chciał dla niej jak najlepiej.
      -Nie bój się, naprawdę nie zamierzam cię skrzywdzić - chłopak na siłę posłał jej cień uśmiechu. Wiedział, że w przeciwnym razie piętnastolatka odsunęłaby się od niego, zamiast zbliżyć.
      Natasha powoli wysunęła dłonie spod rękawów i położyła je niepewnie na dużych dłoniach chłopaka. Justin odetchnął w duchu. Miał świadomość, że dziewczyna z każdą chwilą bała się go coraz mniej i, co więcej, nie brzydziła się go. Natasha nie miała pojęcia, jak takimi drobnymi gestami podnosiła go na duchu i podwyższała jego samoocenę. Był niedowartościowany, ponieważ nikt nigdy nie pokazał mu jego wartości. Od lat był jedynie poniżany i popychany przez ludzi, uważających się za lepszych, inteligentniejszych, na wyższej pozycji społecznej. Justin nie miał do nich żalu. Wręcz przeciwnie, wierzył w każde gorzkie słowo, rzucane w jego kierunku.
      Gdy tylko szatyn poczuł gładką skórę dłoni dziewczyny na swoich szorstkich, zamknął je w delikatnym objęciu. Jego dłonie były sporo większe, dlatego bez najmniejszego problemu otoczył całą ich powierzchnię. Natasha natychmiast poczuła na skórze przyjemne ciepło, rozchodzące się również po całej reszcie ciała. Razem z gestem szatyna przestała czuć względem niego lęk i zyskała pewność, że pomimo wrogości w oczach i mocno zaciśniętej szczęki, kryje w sobie dobrego, łagodnego człowieka, troszczącego się o drugą osobę, nawet obcą, zupełnie nieznaną i wcześniej niespotkaną.
      -Cieplej? - spytał cicho, ukazując Natashy zarys delikatnego uśmiechu. Ciężko było uwierzyć jemu samemu, że po kilkuminutowej znajomości był w stanie zdobyć się na nikły, jednak szczery uśmiech. 
      -O wiele cieplej - odwzajemniła gest, gdy szatyn patrzył na nią łagodnie i wyczekująco. Już teraz czuła, że pomimo wielu różnic odnajdą wspólny język. Im więcej minut spędziła przy boku Justina, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że jej decyzja o ucieczce była najlepszą z możliwych. Żadne inne wyjście do tego stopnia nie usatysfakcjonowałoby jej duszy i umysłu, który przeciwstawiał się materialnym dobrom, stawiając wolność ponad wszystko inne.
      Pod tym jednym względem Natasha i Justin byli identyczni. Oddaliby wszystko za niezależność.
      Piętnastolatka nie zdawała sobie nawet prawy, jak przeraźliwie zmęczona była dzisiejszym dniem, spontanicznymi decyzjami i w końcu walką o pierwsze wrażenie w nowym świecie, do którego wkroczyła, stawiając krok na osiemnastej ulicy w Detroit. Jej oczy zaczęły się kleić i wręcz błagać dziewczynę, aby w końcu pozwoliła powiekom opaść. Natasha bowiem starała się na siłę rozbudzić, chociaż wiedziała, że prędzej czy później zmorzy ją sen. Po kilkunastu minutach ciągłej walki poddała się i pozwoliła powiekom przysłonić błękitne, jak fale oceanu, tęczówki.
      Justin nie zdawał sobie jeszcze sprawy, jak samo pojawienie się Natashy wpłynęło na jego sposób postrzegania świata. Wprawdzie nie odczuł tego jeszcze tak dosadnie, lecz już teraz zrozumiał, że do szczęścia nie potrzebne jest bogactwo, najlepszy wśród sportowych samochodów i willa z basenem. Ona, ta drobna piętnastolatka, potrafiła zrezygnować z tego w ciągu jednej krótkiej chwili, a mimo to jej optymizm nie osłabł. Justin zazdrościł jej pozytywnego postrzegania każdego z aspektów życia. Również chciał, patrząc na stary, zniszczony budynek, widzieć odnowiony pałac z pięknym ogrodem. Chciał chociaż przez moment patrzeć oczyma Natashy, która w każdym szczególe potrafiła odnaleźć radość, kryjącą się za pozornym smutkiem.
      Nie przegapił momentu, w którym jej oczka zamknęły się w znużeniu. Poczuł także, jak głowa szatynki mimowolnie wsparła się na jego prawym ramieniu. Chociaż on również był zmęczony i marzył o tym, aby położyć się na cienkim, brudnym materacu, pełniącym rolę wygodnego łóżka, nie chciał, aby dziewczyna czuła się samotna. Ignorując więc własne potrzeby, delikatnie objął jej ciało i położył głowę Natashy na swoich udach, natomiast ramię przełożył przez jej talię. Czuł, że im bliżej niej będzie, tym mniejszy chłód odczuje piętnastolatka. I nie mylił się. Natasha podczas snu nie poczuła różnicy pomiędzy nocą spędzoną w domu, a nocą na ulicy, na betonie, w starym braku.
      -Obyś zmądrzała i jak najszybciej wróciła do domu, Natasha. Nie pozwolę ci upaść na samo dno. Nie pozwolę ci znaleźć się w miejscu, w którym jestem ja. 

~*~

Wybaczcie, ale muszę odrobinę po marudzić. To wszystko wydaje mi się takie oklepane, że aż zaczynam się śmiać z samej siebie, hah :)
A prócz tego, gdy pisałam pierwszą wersję początku (pół roku temu), wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej, ale mam nadzieję, że ta zmiana wyszła na dobre :)
ask.fm/Paulaaa962
Ps. Co sądzicie o szablonie? Nie jestem jeszcze w tej dziedzinie wprawiona, ale muszę przyznać, że wyszedł mi całkiem fajnie :)

czwartek, 9 kwietnia 2015

Rozdział 1 - It's like a scream, but nobody can hear me...

Edit: Od rozdziału 16 zaczyna się narracja pierwszoosobowa.

     Natasha ze znudzeniem wsunęła dłoń do kieszeni szarych dresów i wyjęła z niej dotykowy telefon. Przejechała palcem po czarnym ekranie i uśmiechnęła się na widok tapety, przedstawiającej panoramę Detroit, sfotografowaną z najwyższego budynku w mieście. Za każdym razem, gdy przed jej oczami mignęło zdjęcie, wyobrażała sobie, że rozpościera skrzydła i unosi się wysoko ponad szczytami wieżowców, dachami domków jednorodzinnych i głowami ludzi, pędzących po chodniku, w pogoni za czasem i pieniądzem. Czuła we włosach powiew jesiennego wiatru i świeży zapach powietrza. Wyobrażała sobie również wolność na wyciągnięcie ręki. Wolność, na którą nigdy nie mogła liczyć.
      Najpiękniejsze marzenia odgoniła dłoń jej matki, która kurczowo zacisnęła się na chudym ramieniu szatynki. Dziewczyna odruchowo wyrwała rękę z uścisku i posłała kobiecie piorunujące spojrzenie. Nie mogła znieść, że każdego dnia była przez wszystkich ustawiana, przesuwana i popychana. Nie trawiła myśli, że ktoś inny kieruje jej życiem, zamiast jej samej. Każdego wieczora, leżąc w łóżku, widziała swoje życie, na które wpływ miałaby tylko i wyłącznie ona. Może nie żyłaby w takim dostatku, jednak miałaby prawo wykonać dowolny ruch, a nie ten, wskazany przez rodziców.
      -Przestań robić sceny - matka Natashy, Alison, wysyczała przez zęby zdanie, które przeważnie wypowiadała w kierunku córki.
      -A ty przestań zachowywać się tak, jakby interesowało cię to, co robię - odpyskowała, przebiegając palcami przez kosmyki włosów.
Najchętniej zarzuciłaby na głowę kaptur a dłonie wsunęła do kieszeni dresów, jednak nie chciała prowokować matki do kolejnych ataków złości. Chciała tylko, aby zostawili ją w spokoju i najlepiej traktowali, jak powietrze, ulotne i mało znaczące.
      Alison nie miała zamiaru dłużej kłócić się z uporczywą córką, na oczach wielu ludzi. Odwróciła więc głowę z powrotem w stronę wybiegu, na który energicznym krokiem weszła jej starsza córka, Vanessa. Stawiała stopy w idealnie równych odatępach, a jej długie, opalone nogi jeszcze bardziej wysmuklały kilkunastocentymetrowe, czarne szpilki z czerwoną podeszwą i obcasem.
      Vanessa miała osiemnaście lat, chociaż w mocnym makijażu sprawiała wrażenie dwudziestolatki. Jej długie, czarne włosy, których kolor odziedziczyła po ojcu, opadały na ramiona i plecy. Ciemne oczy brunetki okalane były gęstymi rzęsami, natomiast pełne wargi przyzdobione krwistoczerwoną szminką.
      Natasha i Vanessa miały jeszcze brata, Davida, który w ubiegłym roku skończył dwadzieścia pięć lat i był młodym, choć cenionym i wysoko postawionym adwokatem, współwłaścicielem firmy rodziców. Alison i Mike poznali się już na studiach, kiedy narodziło się ich pierwsze dziecko. Siedem lat póżniej, gdy ich wspólny biznes nabierał rozpędu, przyszła na świat Vanessa. Ani Alison, ani Mike nie planowali trzeciego dziecka, dlatego od samych narodzin traktowali piętnastoletnią Natashę, jak niechciane, piąte koło u wozu. Z początku dziewczyna odczuwała to i silnie przeżywała, jednak z czasem zrozumiała, że nie ma czego żałować. Nigdy nie chciała być taka, jak oni.
      Rodzina Reed cieszyła się nienaganną opinią wśród sąsiadów i znajomych. Rodzice razem z synem ukończyli prawo i zarządzali kancelarią adwokacką, natomiast Vanessa, najlepsza uczennica prywatnego liceum, przynosiła im same powody do dumy. W dodatku jej kariera modelki nabierała coraz większego tempa.
      Jedynie Natasha różniła się od reszty do tego stopnia, że jej rodzice momentami zastanawiali się, czy nie została ona podmieniona w szpitalu. Ledwo przechodziła z klasy do klasy, o ile w ogóle zjawiała się w szkole. Nie dbała o elegancki, zadbany wygląd, preferując dresy i dwa rozmiary za dużą bluzę z kapturem bądź poszarpaną, jeansową kurtkę. Unikała rodzinnych zdjęć, na które i tak rzadko kiedy zostawała zaproszona, a wspólne spotkania bądź obiady przeżywała w męczarniach, wciąż wysłuchując uwag na swój temat i porównań do starszego rodzeństwa, patrzącego na nią z góry. I mimo że momentami czuła się, jak czarna owca w stadzie, ona jako jedyna z całej rodziny nie była zepsuta pieniędzmi i chęcią osiągnięcia sukcesu.
      Vanessa przeszła po wybiegu dwa razy, a gdy wracała do szatni, tłum ludzi zebranych na sali zaczął bić głośne brawa. Natasha przewróciła ze zirytowaniem oczami i zsunęła się lekko na krześle, stawiając nogi w rozkroku. Może celowo chciała rozzłościć rodziców, mierzących ją morderczymi spojrzeniami, a może zwyczajnie nie dbała o opinię obcych ludzi na jej temat. Wbrew pozorom, nie była złą dziewczyną. Ona jedynie sprzeciwiała się wiecznej pogoni za dobrami materialnymi i wychodziła ponad przyziemne życie, ograniczone monotonią.
      Ludzie zaczęli wstawać ze swoich miejsc, powoli kierując się w stronę wyjścia. Również rodzina Reed wyszła przed budynek, na oświetloną słonecznymi promieniami ulicę, gdzie czekali na Vanessę, odbierającą ostatnie pochwały za dzisiejszy występ, który z pewnością dołoży do jej bankowego konta pokaźną sumę pieniędzy. Natashy nigdy na tym nie zależało. Uważała, że pieniądze niszczą ludzi, czego przykładem była jej rodzina. Nie chciała, aby zmieniły również ją dlatego pozbywała się wszelkich oszczędności i nie szukała źródła dodatkowego zarobku. Miała co jeść, miała gdzie spać i nie potrzebowała niczego więcej.
      W gąszczu rozmów i śmiechów ludzi, zebranych przed budynkiem popularnego magazynu modowego, nikt nie usłyszał szczęku puszek, uderzanych o kostkę brukową, którą pokryta była uliczka za rogiem. Chłopak, ubrany w szarą, podartą bluzę i czarne, brudne dresy, słyszał natomiast wyraźnie gwar na placu i momentami zatykał wręcz uszy, aby nie odbierać śmiechów i oznak radości, których najzwyczajniej w świecie zazdrościł.
      Rozerwał kolejny cienki worek na śmieci i wysypał jego zawartość do wnętrza śmietnika. Kilka kolejnych puszek wypadło w tym czasie na chodnik, jednak szatyn szukał w worku jedynie resztki pożywienia, wyrzuconej przez człowieka. Zamiast tego, wciąż znajdował pierwotne wersje nowych artykułów do gazety bądź zurzyte długopisy i ich wkłady. Podczas godzinnych poszukiwań odnalazł jedynie wyrzuconą bluzę z kapturem, którą położył pod nogami, gotowy zabrać ją ze sobą.
      Żołądek Justina znów dał o sobie znać i przypomniał chłopakowi, że w ciągu ostatnich trzech dni miał w ustach jedynie kęs starej, wyschniętej bułki. Szatyn uderzył się z pięści w brzuch, aby uciszyć rozpaczliwą potrzebę przełknięcia chociaż jednego gryza czegokolwiek. Im dłużej jednak przeglądał wnętrze śmietnika, tym bardziej zdenerwowany był, widząc w nim jedynie drogie sukienki, które w jego odczuciu można było porównać do starych, nieużytecznych szmat.
     Zaklął pod nosem i zarzucił na głowę brudny kaptur, a w ręce chwycił materiał znalezionej bluzy. Zaczął oddalać się w głąb ulicy, jednak w przeciwną stronę do centrum miasta i tłumu ludzi. Miał dość wszelkiego rodzaju obelg i komentarzy, dotyczących jego ubrania, zachowania bądź stylu życia. I chociaż nie dawał tego po sobie poznać, każde słowo tak bardzo go raniło.
      Natasha w tym czasie podążała dwa metry za rodzicami i rodzeństwem, które szło w stronę samochodu, rozmawiając o czymś z pełnym zaangażowaniem. Wszystkie tematy, które poruszali, wydawały jej się niesłychanie nudne i bezwartościowe. Chciałaby mieć przy sobie kogoś, z kim będzie mogła porozmawiać o swoich marzeniach i o tym, co nie do końca realne. W rodzicach nigdy nie znajdzie podobnego wsparcia i po pewnym czasie przestała go już nawet szukać.
      -Natasha, pospiesz się - ojciec wychylił głowę przez okno kierowcy i krótko nacisnął na klalson w kierownicy. Szatynka jednak celowo zwolniła i stawiała kroki w niezwykle małych odległościach, aby droga do samochodu wydłużyła się trzykrotnie. Kiedy przestała już liczyć na poprawę w rodzinie, postanowiła zwyczajnie robić im na złość. - Natasha, na miłość Boską!
      Dziewczyna jedynie przewróciła oczami i zajęła miejsce na tylnym siedzeniu z prawej strony, obok siostry, poprawiającej makijaż w małym, podręcznym lusterku. Prychnęła pod nosem, zwracając na siebie uwagę zarówno rodzeństwa, jak i rodziców, jednak pod wpływem ich karcących spojrzeń nie wydała z siebie kolejnego dźwięku. Oparła głowę o wypolerowaną szybę w samochodowym oknie i włożyła w uszy słuchawki, z których nieprzerwanie płynęła muzyka. Pod wpływem kawałka "Big city life" jej powieki opadły i pozwoliły dziewczynie zrelaksować się. Muzyka wytworzyła wokół niej barierę, dzięki której nie musiała wysłuchiwać pouczeń ojca bądź złośliwych komentarzy rodzeństwa, które nigdy do końca nie potrafiło jej zaakceptować, a i ona nie dbała o zawiązywanie silniejszych relacji z siostrą i bratem.
      Głowa Natashy zaczęła powoli kołysać się w rytm piosenki, a wzrok przeskakiwał z budynku na budynek, mijany za oknem. Poczuła na ramieniu szturchnięcie, jednak nawet nie wyjęła z uszu słuchawek. Miała głęboko gdzieś to, czego chcieli od niej rodzice. Żyła zamknięta w swoim własnym, małym świecie. Nie była duszą towarzystwa, nie miała przyjaciół, nie spotykała się nawet ze znajomymi. Trzymała się na uboczu, co jednak nie oznaczało, że brakowało jej pewności siebie. Natasha miała w sobie więcej odwagi, niż wszyscy w jej otoczeniu razem wzięci. Po prostu nie czuła potrzeby, aby ukazywać ją na co dzień. Była samotnikiem, z wyboru. Nie potrzebowała ludzi, aby czuć się szczęśliwą. Marzyła jedynie o wolności, o kierowaniu życiem według własnej woli. Dlatego z takim podziwem patrzyła na młodych ludzi, którzy rzucili wszystko, aby żyć wedle ustalonych przez siebie zasad.
      -Mogłabyś chociaż na chwilę zdjąć te cholerne słuchawki - Vanessa pociągnąła za czarny kabel i zerwała barierę Natashy przed światem, jednym szybkim ruchem.
      -Twoja siostra ma rację. Zachowujesz się tak, jakbyś była wychowywana przez zwierzęta w dżungli - Alison włączyła się w rozmowę z pełnym zaangażowaniem. W zasadzie, poparłaby każde słowo starszej córki, tym bardziej przygnębiające młodszą.
      -Czasem tak się właśnie czuję - szatynka odburknęła pod nosem, upychając w kieszeni zniszczone słuchawki.
      -Dlaczego, do cholery, nie możesz być taka, jak David czy Vanessa? Z nimi nigdy nie mieliśmy żadnych problemów, tylko tobie wiecznie coś nie pasuje. Powinnaś być wdzięczna, że w ogóle staramy się wychować kogoś takiego, jak ty.
      Jeszcze pół roku temu po takiej dawce nieprzyjemnych i bolesnych słów, Natasha przez długie godziny przeżywałaby je w ciszy i smutku. Teraz jednak żadne nie ukłuło ją w serce. Była zupełnie obojętna na opinię rodziców, bliskich czy znajomych. Liczyły się dla niej tylko jej własne przekonania, co do których nie miała wątpliwości. Od momentu, w którym postanowiła uodpornić się na raniące słowa ludzi, żyło jej się znacznie lepiej i bezproblemowo. Nauczyła się, że najlepszym lekarstwem na ludzi jest zwyczajne ignorowanie ich.
      Nagle poczuła gwałtowne szarpnięcie, a jej ciało poleciało w przód, zatrzymując się dopiero na pasie bezpieczeństwa, przechodzącym przez środek jej klatki piersiowej. Pasma jej włosów wysunęły się zza uszu i opadły na blade policzki. Kilka chwil zajęło Natashy ponowne odrzucenie ich na plecy. Dopiero kiedy w jej oczy nie wchodził żaden pojedynczy kosmyk, wychyliła się, aby wyjrzeć przez lśniącą, przednią szybę, wpuszczającą do samochodu jasne promienie słońca.
      -Patrz, jak chodzisz, brudasie! - Mike, ojciec dziewczyny, otworzył okno po stronie kierowcy i wykrzyczał w przestrzeń kilka nieprzyjemnych słów.
      Natasha dopiero po kilku sekundach zrozumiała, że lekkie szarpnięcie spowodowane było uderzeniem w czyjeś ciało. Przestraszona, odpięła pas i otworzyła szeroko tylne drzwi. Jako jedyna z pięcioosobowej rodziny skrywała w sobie empatię i wrażliwość. Również teraz nie potrafiła pozostać obojętna. Wyskoczyła z samochodu, pomimo nawoływań rodziców, każących jej natychmiast wrócić na miejsce.
      W tym samym czasie szatyn leżał na ziemi, z policzkiem przyklejonym do asfaltu. Skrzywił się, gdy na jednej ręce starał się podeprzeć i podnieść, zanim odda pod samochodowymi kołami życie. Doskonale słyszał krzyk kierowcy i kolejne wulgrane określenie. Było mu zwyczajnie przykro, że nie było na świecie człowieka, który choćby postarał się postawić w jego sytuacji.
      Nagle poczuł, jak w jego nozdrza uderza słodki zapach, docierający do wszystkich zmysłów. Nigdy nie czuł czegoś równie pięknego, dlatego ponownie pociągnął nosem. Przed oczami mignęły mu rozjaśnione kosmyki włosów. One również otuliły go przyjemną, kwiatową wonią. Wśród delikatnych zapachów, bijących od Natashy, Justin poczuł się niezwykle onieśmielony, dlatego nie odważył się nawet spojrzeć na jej łagodną twarz. Miał wrażenie, że nie zasłużył, aby choćby zerknąć na z pewnością piękną dziewczynę, stojącą tuż obok niego.
      -Nic ci się nie stało? - spytała z troską, obejmując małymi dłońmi ramię chłopaka i pomagając mu podnieść się z ziemi.
Justin chciał spojrzeć na właścicielkę delikatnego, subtelnego głosu, ale i bez tego czuł się źle. Niesamowite wrażenie sprawiła na nim jednak chęć pomocy dziewczyny. Ona jako jedyna nie brzydziła się dotknąć go i pomóc mu wstać. Nawet odezwała się do niego i oczekiwała odpowiedzi. Justin nie spotykał się na co dzień z wyciągniętą do niego pomocną dłonią, dlatego teraz poczuł się tak obco. Mimo wszystko wolałby zostać potraktowany tak, jak zawsze, niż zrobić sobie niepotrzebne nadzieje, że świat ulega zmianie, a zapsuci ludzie uczą się wzajemnej troski.
      -Nic - mruknął tylko pod nosem i odszedł od zdezorientowanej dziewczyny, utykając na jedną nogę, na którą przyjął uderzenie wolno sunącego samochodu.
      Natasha jeszcze przez kilka sekund nie odrywała wzroku od oddalającej się postaci chłopaka, aż w końcu, pospieszona surowym głosem ojca, wróciła do samochodu i zajęła swoje stałe miejsce.
      -Odsuń się ode mnie. Jak mogłaś go dotknąć? Przecież ten ćpun był brudny - Vanessa wykrzywiła usta w grymasie, kiedy rękaw Natashy otarł się o jej skórzaną kurtkę.
      -Od kiedy zaczęłaś pomagać jakimś przybłędom? - postawa Vanessy była nie na miejscu, jednak, co gorsza, rodzice szatynki mieli podobne zdanie na temat zaniedbanych, bezdomnych ludzi, każdym oddechem walczących o przetrwanie.
      -Jesteście cholernymi egoistami - Natasha warknęła pod nosem i jeszcze raz obejrzała się w nadziei, że przez tylną szybę ujrzy zarys postaci chłopaka. Nie ukazał jej nawet skrawka swojej twarzy, którą skutecznie zakrył obszernym kapturem, zarzuconym na głowę. Chciała spojrzeć w jego oczy chociaż przez moment i ujrzeć w jego tęczówkach emocje, których nigdy nie widziała w oczach bliskich.
      Nie odezwała się już ani razu do końca drogi. Przyłożyła niewielkie dłonie do uszu i przycisnęła je do głowy, aby nie słyszeć ani jednego słowa ze strony rodziców. Oboje zaczęli obrażać potrąconego chłopaka, nawet przez moment nie zastanawiając się, czy nie zrobili mu poważnej krzywdy. Oni troszczyli się tylko i wyłącznie o czubek własnego nosa oraz liczbę zer na koncie. Uczucia innych były dla nich mało ważnym drobiazgiem.
      Natasha przez cały czas widziała kilka kosmyków jasnobrązowej grzywki, wydostającej się spod szarego kaptura i opadającej w nieładzie na czoło chłopaka. Zdołała ujrzeć jedynie zaniedbane, brudne i dziurawe ubranie, dłonie, zawinięte w rękawy i kaptur, zarzucony na, z pewnością smutną, twarz. Mimo wszystko przypadkowe spojrzenie wywołało na niej ogromne wrażenie, a przede wszystkim skłoniło do refleksji. Nie wiedziała, czy chłopak był szczęśliwy, ale jednego była pewna - czuł wolność w każdym wdechu i wydechu.
      Gdy Mike zatrzymał się na podjeździe, Natasha otworzyła tylne, samochodowe drzwi i głęboko zaczerpnęła powietrza. Dusił ją zapach z wnętrza samochodu, w postaci zmieszanych, silnych perfum każdego z członków rodziny. Na dworze jednak również nie poczuła świeżości, tylko tony odżywek do kwiatów, smród spalin samochodowych i chlor z ogrodowego basenu. Każdy z pojedynczych zapachów dawał jej jasno do zrozumienia, że z każdej strony otoczona jest niewidzialnym płotem, uniemożliwiającym jej życie według własnych zasad.
      Dom rodziny Reed był ogromny. Rozciągał się na trzy piętra w górę, nie licząc dwóch garażów i wypielęgnowanego ogrodu. Natashę obrzydzał sam widok drogich dodatków i rzeźb przed wyjściem. Czuła się w nim, jak w pałacu, w najwyższej, odizolowanej wieży, z której nie miała odwagi się wydostać. I chociaż pozornie nikt nie ingerował w pełni w jej nastoletnie życie, dla niej podejmowanie decyzji o wyborze butów w sklepie czy rodzaju chleba na śniadanie nie było wystarczające.
      Natasha weszła do domu ostatnia. Uniosła głowę i spojrzała na swoją rodzinę, z którą łączyło ją jedynie nazwisko i geny. Nie czuła żadnych psychicznych więzi, opierających się na wzajemnym zaufaniu i wsparciu. Zarówno ojciec szatynki, jak i jej brat ubrani byli w drogie garnitury, ze śnieżnobiałą koszulą pod marynarką i granatowym krawatem, wysuwającym się spod wyprasowanego kołnierzyka. Obie kobiety natomiast prezentowały na swoich doskonałych sylwetkach eleganckie sukienki przed kolano, zwężane w talii i uwydatniające ponętny biust. Jedynie Natasha nie przywiązywała wagi do ubioru. Rzadko kiedy udało się namówić ją na parę jeansów. Nawet dzisiaj, na ważny pokaz siostry, wyciągnęła z najdalszej części szafy czarne dresy, lekko zwężane w nogawkach. Również ubiorem robiła rodzicom na złość.
      -Natasha, wstydzimy się za ciebie. Czy ty ostatnio spoglądałaś w lustro? Wyglądasz gorzej, niż ci dresiarze, przesiadujący na schodach w klatkach schodowych - Alison z impetem postawiła wysokie szpilki na wypolerowanych panelach z ciemnego drewna.
W głowie Natashy, zamiast jej pięknego domu z marmurowymi schodami, wygładzonymi, białymi scianami i oknami z najbardziej krystalicznego szkła, pojawił się obraz starej, obskurnej kamienicy, na której schodach mogłaby przesiadywać wraz ze znajomymi, podobnymi do niej, i z butelką taniego wina w ręce. Nie chciała być bogata, nie chciała żyć w materialnym dostatku. Marzyła jedynie, aby każdy jej ruch nie był kwestionowany przez rodziców.
      -Nie prosiłam się o to, abyście gdziekolwiek mnie ze sobą zabierali - odpyskowała, rzucając trampki pod szafkę.
Również sposób jej postępowania różnił się znacznie od reszty rodziny. Rodzice i rodzeństwo Natashy dbało o ład i porządek. Jedynie ona nie zaprzątała sobie głowy rozrzuconymi po pokoju ubraniami bądź kurzem, niestartym z szafek.
      -Nie pyskuj matce, Natasha - ciemnowłosy mężczyzna starał się nie unosić, jednak odmienność jego córki wyprowadzała go z równowagi. Chciał, aby każde z jego dzieci odniosło zawodowy sukces, zdobyło godną pozycję i pieniądze. Oboje z żoną nie potrafili zaakceptować odmiennych wartości Natashy. Dla nich była wyrzutkiem, który nie pasował do trybu i poziomu ich życia.
      -Mówię tylko to, co myślę. To wy wiecznie czepiacie się każdego mojego oddechu, każdego słowa, każdego kroku. Mam serdecznie dość waszej ciągłej, nieprzerwanej kontroli. Pragnę jedynie, abyście odpieprzyli się ode mnie i pozwolili mi żyć własnym życiem, bez tej całej szopki, jaką wytwarzacie wokół siebie i całej naszej rodziny. Już nawet nie chcę, żebyście zmienili swój stosunek do mnie. Od dłuższego czasu mam to po prostu w dupie. Proszę was tylko o jedno, ignorujcie mnie i nie starajcie się wychowywać na nowo. Macie dwójkę doskonałych dzieci, jakie zawsze chcieliście mieć. Pogódźcie się z faktem, że ostatnie, niechciane dziecko, nie wyszło wam tak, jak je sobie wyobrażaliście.
      Jeszcze zanim Natasha zdążyła wyrzucić z siebie wszystko, co zalegało na jej sercu, otrzymała od matki uderzenie w lewy policzek. Alison odcisnęła na jej gładkiej, delikatnej skórze ślady palców, pozostawiając u córki nieprzyjemne pieczenie i powoli tworzącego się siniaka. Natasha złapała się za obolały policzek, a jej usta mimowolnie uchyliły się. Nie była nawet zdziwiona reakcją matki i przyjęła uderzenie ze stoickim spokojem. Chociaż skóra piekła ją niemiłosiernie, na sercu poczuła ogromną ulgę. Już od dawna pragnęła powiedzieć rodzicom, co czuła i co sądziła na ich temat.
      Wbiegła po schodach na górę i zamknęła się w swoim pokoju. Nie trzasnęła drzwiami, nie widziała w tym sensu. Jedynie niepotrzebnie zwróciłaby na siebie uwagę, a teraz chciała tego za wszelką cenę uniknąć. Teraz, kiedy podjęła decyzję, że życie, w które została wprowadzona z chwilą narodzin nie jest życiem odpowiednim dla niej. Nie chciała pławić się w luksusach i bogactwach. Priorytetem w jej życiu było odnalezienie chłopaka o podobnym stosunku do świata, o podobnych marzeniach, którymi mogliby się wzajemnie dzielić. Pragnęła móc trzymać go za rękę i patrzeć, jak pod jej wpływem na jego ustach pojawia się uśmiech. I nie potrzebowała do tego ani jednego złamanego grosza, pochodzącego od snobistycznych rodziców.
      Otworzyła drzwi szafy na całą szerokość i wyciągnęła z niej starą, sportową torbę, z długim paskiem przewieszanym przez ramię. Wrzuciła na jej spód parę zapasowych dresów i bluzę z kapturem, a do bocznej kieszeni niedbale upchnęła butelkę wody i paczkę papierosów, z włożoną w środek zapalniczką, przyzdobioną motywem ognistych płomieni. Uznała, że tyle wystarczy jej na start w nowym, wolnym świecie.
      Nie napisała nawet wyjaśniającego listu do rodziców. Doskonale wiedziała, że nie raczyliby przeczytać go do końca. Zmieniła jedynie obszerną bluzę na jeansową kurtkę z materiałowymi wstawkami w postaci rękawów i kaptura, w której czuła się w pełni sobą. Z przewieszoną przez ramię torbą podeszła do okna, otworzyła je na całą szerokość i usiadła na białym parapecie, przekładając przez niego obie nogi.
      -Do zobaczenia po drugiej stronie, kochana rodzinko - syknęła, po czym odepchnęła się obiema dłońmi i zeskoczyła z pierwszego piętra na równo skoszony trawnik w ogrodzie.
      Zanim znalazła się dwie przecznice od domu, puściła się biegiem, aby nikt nie mógł powstrzymać ją przed spełnianiem najskrytszych pragnień. Ona nie chciała osiągnąć wiele. Marzyła tylko o bliskiej osobie, której mogłaby prawdziwie zaufać, z którą dzieliłaby swoje lęki i słabości.
      Całe Detroit pogrążyło się w mroku wczesnych godzin wieczornych, a ulice zaczęły przyświecać światłem nielicznych latarni. Natasha w dalszym ciągu snuła się po mieście bez celu, co jakiś czas kopiąc butem kamień, lub przez własną nieuwagę potrącając ramieniem ludzi. Wiedziała, że Detroit nie było bezpiecznym miejsce, zwłaszcz po zmroku, gdy na ulice wychodził cały margines społeczny, wśród którego biali stanowili znaczną mniejszość. Przez ciemne, wąskie uliczki przewijali się czarnoskórzy dilerzy, kryminaliści, może nawet mordercy. W sercu Natashy tlił się niepokój, lecz swą niesamowitą odwagą tłumiła wszystko w środku.
      Po paru długich godzinach stanęła na jednym z krawężników i uniosła wzrok ku metalowej, pokrytej rdzą tabliczce z nazwą ulicy.
18th Street.
      Nie wiedziała jeszcze, że w tym miejscu przeżyje zarówno najgorze, jak i najpiękniejsze chwile swojego życia. Nie wiedziała, że pozna w nim smak miłości, lecz także silnego bólu, zarówno psychicznego, jak i fizycznego. Wiedziała jednak, że nawet jeśli upadnie na samo dno, odnajdzie w sobie siłę, aby podeprzeć się obiema dłońmi i na nowo wstać, a nawet pomóc przy tym drugiej osobie.
      W przeciwieństwie do reszty miasta, tutaj dało się słyszeć jedynie podmuchy jesiennego wiatru. Pomiędzy opuszczone budunki nie docierały ani krzyki ludzi, ani odgłosy prejeżdżających nieopodal samochodów. Natasha delektowała się wolnością z każdym stawianym krokiem. Nie żałowała swojej decyzji i wiedziała, że mimo wszystko nie wycofa się. Teraz rozpoczęła życie, którego naprawdę pragnęła, a zakończyła natomiast wypełnianie poleceń i rozkazów rodziców. Mimo wszystko zaczynała być naprawdę szczęśliwa.
      Ulica ciągnęła się przez przynajmniej czterysta metrów. Każdy był dla szatynki wielką niewiadomą i nową zagadką, którą pragnęła rozwiązać. W końcu jednak dotarła do miejsca, w którym jeszcze parę lat temu postawiona była stalowa brama. Teraz wyłamana była, razem z pojedynczymi partiami płotu. Natasha przeszła przez pozostałości ogrodzenia i rozejrzała się dookoła. Pierwszy raz poczuła się zaniepokojona, jednak to nie ostudziło jej zapału. Była pewna, że kilka głębokich oddechów pokona strach i pozwoli jej bez wzruszenia zbliżyć się do dużego, zniszczonego baraku, rozciągającego się przed nią.
      Wzięła ostatni głęboki oddech i, słysząc pod nogami trzask suchych, pękających gałęzi, zbliżyła się do opuszczonego budynku. Wokół niego wyrósł dziki las, w pewnym stopniu odgradzając barak od reszty miasta. Natasha uznała to miejsce za stosunkowo spokojne, dlatego z coraz mniejszą niepewnością stawiała kroki w stronę jednej z licznych dziur w ścienie, przez którą weszła do środka.
      Ruina nie kryła w sobie żadnych niespodzianek. Unosił się w niej zapach stęchlizny, ściany pokryte były wilgocią, a na ziemi rozprzestrzeniała się gruba warstwa kurzu. Z wnętrza nie doszedł do niej żaden odgłos, żaden szmer, który mógłby spowodować przyspieszone bicie jej serca. Mimo to czuła lęk. Wkraczała do nowego świata, nie znając panujących w nim zasad.
      Przeszła do kolejnego z pomieszczeń przez otwór w ścianie. Od poprzedniego różnił się jednak ważnym szczegółem. Na wilgotnej podłodze leżał cienki materac, a obok niego zniszczone ubrania, zwinięte i wygniecione. W głowie Natashy zapaliła się czerwona lampka, która w pierwszej chwili kazała jej puścić się biegiem i uciec z baraku.
      Nie była tutaj sama.
      Wtedy serce niemal podeszło jej do gardła, gdy dosłownie krok za sobą usłyszała szmer i ciche przesunięcie buta po podłożu. Bała się odwrócić, jednak mimo to wykonała pół obrotu i uniosła wzrok, przełykając głośno ślinę, która na moment utkwiła w dole jej gardła.
      Tuż za jej ciałem stał chłopak w szarej bluzie z kapturem zarzuconym na głowę, i pojedynczymi kosmykami brązowej grzywki, wypadającej spod niego. Oświetlała go jedynie łuna księżycowego światła, padająca na wychudzone ciało chłopaka. Ręce schowane miał w kieszeniach brudnych dresów, a na policzku widniała szara smuga kurzu. Stał przed nią, lekko zgarbiony, czekając na pierwszą reakcję piętnastolatki.
      Natasha jednak nie odrywała wzroku od oczu szatyna. Jedna z jego tęczówek wyrażała wrogość. Mówiła jej, aby jak najprędzej odeszła z tego miejsca i nie wracała tu nigdy więcej. Druga ukazywała rozpaczliwą potrzebę bliskości i wsparcia zaufanej osoby, krzycząc, by dziewczyna nie oddalała się nawet na pół kroku. Całość jego spojrzenia natomiast stanowiła jeden, charakterystyczny znak. Wyrażała smutek. Smutek tak silny i tak doszczętny, jakiego Natasha nie widziała jeszcze nigdy w swoim nastoletnim życiu. I wystarczyła jej jedna chwila, jeden ulotny moment, aby zyskać pewność, że chłopak o jasnobrązowych włosach i karmelowych tęczówkach nigdy nie czuł się szczęśliwy.
~*~
A więc mamy pierwszy rozdział! Przepraszam, że musieliście czekać na niego aż tydzień. Jestem bardzo ciekawa Waszych rekacji, podzielcie się nimi w komentarzach <3
Chciałam Wam z całego serca podziękować. Po samym prologu blog osiągnął ponad 7000 wyświetleń, łącznie 67 komentarzy, 75 głosów w ankiecie, 20 obserwatorów i niemal 430 wyświetleń zwiastuna na youtube. Jestem Wam ogromnie wdzięczna ♥
I na koniec chciałabym polecić Wam kilka blogów :)