wtorek, 27 października 2015

Rozdział 32 - Ostatnia deska ratunku...

Natasza

Niall mieszkał na obrzeżach, niedaleko skrzyżowania 12th Street z ulicą, gdzie metalowa tabliczka z nazwą zaszła rdzą i skutecznie zasłoniła napis. Także mieszkał przy ulicy nieznanej. Wzdłuż drogi rozciągał się pas starych kamienic - część opuszczonych, część zamieszkanych przez margines. Niall zajmował jedno z pustych pomieszczeń na parterze, w pobliżu wspólnej, zaniedbanej toalety na korytarzu. Drzwi zamiast klamki i zamka posiadały wyrwaną w drewnie dziurę, przez którą można było włożyć palce i pociągnąć dyktę. Wewnątrz nie było ani ciepło, ani sucho, ale przynajmniej nie wiało i palce nie marzły w kość. Usiadłam na materacu pod ścianą, zrzuciłam z głowy kaptur, a nogi ugięłam w kolanach. 
-Nie spodziewałam się tego po nim - zaczęłam z niesmakiem i oburzeniem. - Vanessa zdążyła się tylko pojawić, a Justin lata za nią jak głupi gówniarz. 
Niall westchnął ciężko. Odkręcił butelkę wody i upił kilka łyków. Zaproponował mi to samo. Odmówiłam. Bałam się, że przełknięta woda zacznie wrzeć w porywach rozpierającej złości. 
-Co ja mogę Ci powiedzieć, Natasza? Nie rozumiem go. Nie rozumiem, jak mając taką dziewczynę jak ty, może w ogóle myśleć o jakiejkolwiek innej. 
-To ona tak go zmanipulowała. Znam ją. Jest wredna i przebiegła, tylko czego chce od Justina? Pobawić się w gorsze życie? Zrobić mi na złość? Gdybym tylko wiedziała, do czego zmierza. - Z frustracją przebiegłam palcami po włosach. Szarpnęłam kilkoma kosmykami, gdy opuszki natknęły się na splecione supły. Nie pomoże im żadna szczotka. Jedynie nożyczki dadzą radę w walce z burdelem na głowie. - Kocham Justina, do cholery. Nie chcę go stracić, jest dla mnie najważniejszy. Może ty mógłbyś z nim porozmawiać, Niall? Jesteś jego przyjacielem, on ci ufa.
-Raczej ufał - poprawił mnie. - Dzisiaj rozciął mi wargę. Chyba nie jest nastawiony przesadnie pokojowo. - Niall wskazał resztki zaschniętej krwi na wardze.
Przebiegłam po niej opuszką palca. Rzeczywiście rozcięta. A i policzek posiniaczony. Nie podejrzewałam Justina o pokłady takiej agresji.
-O co wam poszło? - spytałam łagodnie. 
Niall milczał, unikał mojego spojrzenia, zajmował nieznacznie drżące dłonie bezustannym wygładzaniem dresów. - Mam zgadywać, czy sam mi powiesz?
-Justin jest o ciebie zazdrosny. Cholernie zazdrosny. Wpadł w szał, gdy dowiedział się, że wieczorem przyszłaś do mnie. - W końcu puścił parę z ust. I natychmiast wprawił mnie w osłupienie.
Może jednak była dla nas szansa na szczęśliwe zakończenie? Zazdrość Justina nie mogła być udawana. Płynęła z serca i przebijała bariery obojętności. Rozcięcie na wardze Nialla nie poszło jednak na marne. Zasiało we mnie ziarno silnej nadziei. Postaram się pielęgnować to ziarno z miłością i pokorą.
-Jak zareagował? - spytałam, nadal pod wpływem chwilowego szczęścia. 
-A nie widzisz? - Ponownie otarł resztkę krwi.
-Chodziło mi o to, co mówił. Fizyczne skutki niestety widzę.
-Pieprzył coś, żebym trzymał się od ciebie z daleka. Zwariował. Naprawdę zwariował.
-Muszę z nim porozmawiać, albo chociaż spróbować, na spokojnie, bez kłótni.
Już podrywałam się z ziemi. Już prostowałam nogi, gdy nagle dłoń Nialla objęła mój nadgarstek i ścisnęła go stanowczo. Rzuciłam mu pytające spojrzenie. W jego oczach lśniło coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam. A wpatrywałam się w jego oczy naprawdę często. Prosił mnie spojrzeniem, nalegał, wiercił bolesną dziurę, a ja pomimo upływu sekund nie poznałam przyczyny.
-Niall, o co chodzi? - spytałam zniecierpliwiona. 
-Nie powinnaś do niego iść. Zrobisz sobie niepotrzebne nadzieje. On na ciebie nie zasłużył - ostatnie zdanie powiedział półszeptem.
Usiadłam pod ścianą raz jeszcze. Słowa Nialla nie brzmiały dobrze. Byłam nimi szczerze... zaniepokojona.
-O czym ty mówisz? - spytałam spokojnie. Jeszcze zachowywałam równowagę duszy. 
-Zasługujesz na kogoś lepszego, Nataszka. Na kogoś, kto szanowałby cię zawsze i wszędzie, bez żadnych cholernych wyjątków.
Niespodziewanie poczułam jego chłodną dłoń na policzku i gorący oddech podążający za dotykiem. Wystraszyłam się. Strach sparaliżował mnie od szyi w dół, więc nie mogłam się poruszyć. A Niall się zbliżał. Był bliżej i bliżej z każdym nierównym oddechem, który uciekał z moich ust. I to właśnie na nich w kolejnej sekundzie poczułam muśnięcie obcych warg. Delikatne, czułe, ale niechciane.
-Co ty do cholery robisz, Niall? - Odepchnęłam go natychmiast po odzyskaniu władzy w kończynach. Szok osiągnął poziom zenitu, ale i wściekłość wezbrała na sile.
-Natasza, nie denerwuj się. Ja tylko - zaczął, ale zabrakło mu odwagi na koniec. Miotał się w słowach, jąkał, próbował i poddawał się. I nie dokończył zdania. 
-Co tylko? Przecież wiesz, że mam chłopaka. Kocham go pomimo cholernych kłótni. Co ty sobie myślisz? Że z dnia na dzień rzucę jego i wskoczę ci w ramiona? Na co ty liczysz? - Może naskoczyłam na niego zbyt pochopnie, ale wyprowadził mnie z równowagi.
-Nataszka, uspokój się, proszę. Nie chciałem zrobić nic wbrew tobie. Myślałem, że - ponownie zabrakło mu słów, a głos uwiązł w gardle.
-Że co? - pospieszyłam, uderzając rytmicznie stopą o posadzkę.
-Że tego chcesz - przyznał nieśmiało.
Nie wypadało mi zaśmiać się Niallowi prosto w twarz, ale salwa ironicznego śmiechu przepełniła mnie i wylała się poza ciało.
-Ja tego chcę? Niall, gdzie ty masz oczy?
Ostatni raz warknęłam bezsilnie i wybiegłam z pustostanu przez niedomkniętą dyktę w drzwiach. Silny wiatr uderzył we mnie od progu. Czułam w powietrzu nadchodzącą zimę i bałam się jej jak nigdy dotąd. Nie przetrwam bez wiecznie ciepłego uścisku Justina i bez gorącego oddechu, którym ogrzewał moją szyję. Gdyby tylko można było nacisnąć przycisk ma niewidocznym pilocie, który pozwoliłby przeskoczyć z zimy na wiosnę jak z kanału na kanał. 
Spojrzałam w prawo, później w lewo. W którą stronę powinnam pójść, skoro żadna nie doprowadzi mnie do celu? Którą wybrać, gdy obie były błędne, plątały słabe nogi, mieszały w głowie i w końcowym efekcie prowadziły donikąd?
Nie będę tchórzem. Pójdę na 18th Street i jeszcze raz porozmawiam z Justinem jak dorosły, którym swoją drogą nie byłam, z drugim dorosłym. Po męsku, na poważnie, szczerze i otwarcie. Potrafiłam bez skrępowania rozebrać się przed nim, więc nie powinno brakować mi odwagi przed rozmową. Zwykłą rozmową z człowiekiem, z którym przeprowadziłam najwięcej w swoim życiu szczerych rozmów. 
Droga nie trwała długo. Regularnie przyspieszałam, a gdy tylko łapałam się na szybszym stawianiu kroków, zwalniałam, by po kilku chwilach przyspieszyć raz jesz. Podróż była męcząca, choć trwała jedyne... W zasadzie nie wiem, ile trwała. Pozbyłam się zegarka za dwie działki. Pomyślę nad poproszeniem jednego ze zboczonych bogaczy o zegarek. Albo zwyczajnie ukradnę go, gdy nie będzie patrzył. Zegarek to ważna rzecz, nawet kiedy bieg czasu jest ci tak obojętny jak prognozy o przyszłym końcu świata. Tak, zainwestuję w małe świecidełko na nadgarstku i zamiast obserwować kołujące w powietrzu liście, będę podążała wzrokiem za cienką wskazówką.
Jeśli teraz było mi tak cholernie zimno, nie chcę nawet myśleć o zimowym mrozie i śniegu. Na samą wzmiankę przebiegł mnie dreszcz. Ten chłód, zmarznięte palce i nieustanne drgawki. Prawdziwy koszmar pogodowy. Zaczęłam żałować, że Detroit nie leży w słonecznej Kalifornii. 
Przedarłam się przez zatłoczone centrum. By było szybciej, szłam główną ulicą, choć na co dzień wybierałam równoległe, wąskie i ciemne. Po przekroczeniu niewidocznej granicy 18th Street z resztą miasta poczułam ulgę. Byłam u siebie. Mogłam swobodnie unieść głowę i pewnym krokiem przemierzać kolejne płyty chodnika. Ta brama, ten pokryty rdzą płot. Dotarłam z głośnym westchnieniem. Marsz zbił poziom stresu, a sam widok baraku wzniósł go na wyżyny. 
Już z pewnej odległości słyszałam cichy chichot Vanessy. Wcale nie działał mi na nerwy. Wcale. Ale mimo to zacisnęłam pięści i ruszyłam wzdłuż toru z suchych liści przed siebie. Każdy krok przybliżał mnie do dźwięku ich głosów i wymienianych zdań. Byli razem, Justin i Vanessa. Jeszcze ich nie widziałam, a już byłam w stanie powiedzieć, że siedzieli zbyt blisko siebie, abym mogła być spokojna. Nie starałam się zachowywać cicho. Nie zamierzałam podsłuchiwać. Niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Tego będę się trzymała.
-Masz naprawdę piękne oczy - głos Justina skierowany do Vanessy był cichy, delikatny, może nawet rozczulony.
Szkoda, że mi nigdy nie powiedział, że mam piękne oczy. Ale widziałam też pozytywy. Zwrócił uwagę na coś więcej niż jej pośladki i biust.
-Jesteś taki uroczy. - Nawet słownie wdzięczyła się do niego. O zalotnych spojrzeniach i przesyconych flirtem uśmiechach nie chciałam myśleć.
Straciłam chęć na rozmowę z Justinem, ale żeby zaznaczyć swoją obecność, ostentacyjnie weszłam przez wnękę w ścianie do rudery. Justin gwałtownie odsunął dłoń od jej policzka. Wiedział, że popełnia zbrodnię dla naszego związku, a mimo to dopiero przyłapanie na gorącym uczynku sprowadziło go na ziemię. Chciało mi się wyć wniebogłosy i przeklinać własną siostrę, potem Justina, a na koniec własną naiwność.
-Nie przeszkadzajcie sobie - sapnęłam.
Mogłabym wyjść, zanim przekroczyłam próg, ale co by mi to dało? Zyskaliby satysfakcję, do której nie mogłam dopuścić. Udałam więc, że przyszłam tylko po swoją strzykawkę. Swoją drogą ona również była powodem wizyty. Moja droga przyjaciółka od serca. Miała tajemną moc rozwiązywania problemów. Rzuciłam spojrzenie Justinowi i Vanessie. Siedziała zdecydowanie za blisko niego. Jej ramię nie powinno dotykać jego, a czarne włosy nie powinny spływać po ramionach szatyna. Gdybym nie bała się kompromitacji, wcisnęłabym się pomiędzy nich. A że nie byłam tak zdesperowana i głupia, po prosto wyszłam. Ominęłam kilka drzew i zardzewiałą bramę, później kolejne budynki po prawej stronie chodnika. Z lewej rozciągała się asfaltowa, popękana, niemal doszczętnie pokryta zgniłymi liśćmi i żwirem 18th Street.
-Natasza. - Jego głos zatrzymał mnie przy końcu ulicy. Dołączył i dalej szliśmy wspólnie, ramię w ramię, jak za tych dobrych czasów. Może kiedyś powrócą i znów będziemy beztrosko przechadzać się pośród starych kamienic i uśmiechać pomimo niemalejącej liczby problemów. 
-Przyszłam tu, bo chciałam z tobą porozmawiać, a znów widzę cię z nią, tak blisko. Wiesz, jak się, kurwa, czuję? Jak podarta, szmaciana lalka, którą ludzie najpierw kupili i rozpieścili, później wyrzucili, a teraz bezlitośnie przerzucają ze śmietnika na śmietnik.
-Od kiedy z ciebie taka poetka? - mruknął nieprzyjemnie. Żadnego przepraszam, żadnego dziękuję, tylko te ironiczne komentarze. Zupełnie jakbym słyszała Vanessę. Ona również ma dar do używania ciętego języka w najmniej odpowiednich sytuacjach.
-Jeśli teraz powiesz, że to ja prowokuję kłótnię, wyśmieję cię, przysięgam. - Jego ironia ciągnęła za sobą moją agresję. A moja agresja prowokowała go do coraz większej ironii. Teraz zastanawiam się, jak przeżyliśmy ze sobą kilka miesięcy bez stałego uszczerbku na zdrowiu. Pasowaliśmy do siebie jak sól do czekolady. 
-Ostatnio jesteś w nastroju na wydrapywanie oczu, nie na śmiech.
Głęboki wdech, a po tym głośny wydech. Jeszcze udało mi się zachować równowagę, ale nie przychodziła mi z łatwością. Jeśli uda mu się przebić tę cienką granicę, wskazana będzie pospieszna ucieczka. Nie ręczę za siebie.
-Nie widzisz, od czego się to wszystko zaczęło? Wystarczyło, że pojawiła się cholerna Vanessa, a ty tracisz dla niej głowę. Przypominasz swojego kumpla, Zayna. Gdyby tylko mógł, śliniłby się na widok każdej.
-Nie ślinię się na widok każdej - wtrącił bezczelnie. 
Porównanie do Zayna było gorsze niż do zadufanego bogacza. Zayn nawet w oczach Justina nie miał dobrej opinii, a teraz sam zszedł na jego tory. Z jakim przystajesz, takim się stajesz. Choć nigdy nie traktowałam tego przysłowia poważnie, teraz przyznałam mu rację. Coś w tym jednak było.
-Przepraszam, nie na widok każdej. Tylko przed moją siostrą. Z dwojga złego nie wiem co gorsze.
-Ty akurat nie powinnaś narzekać, Natasza. Widziałem to rozczulone spojrzenie Nialla. Bynajmniej nie patrzył na ciebie jak na koleżankę.
Parsknęłam przesiąkniętym ironią śmiechem. Nie dowierzałam własnym uszom. Justin naprawdę był skrycie (i wyjątkowo mocno) zazdrosny. Tak jak ja. Przy czym ja miałam prawdziwe powody, a Justin chore urojenia bez pokrycia w czynach. 
-Nie wierzę, że porównujesz Nialla z Vanessą. Nialla znam od kilku miesięcy, jest moim kolegą, a ty Vanessę poznałeś raptem parę dni temu i już nie widzisz poza nią świata.
-Poznałem ją wcześniej - wymamrotał cicho.
-Słucham? - zdziwiłam się. - Kiedy?
-Gdy leżałaś w szpitalu. Przyjechała razem z twoimi rodzicami. Poznałem ją wcześniej - powtórzył. Dał mi nieświadomie znak, że na to spotkanie powinnam poświęcić więcej uwagi i podejrzliwości.
-Coś było między wami? - Ironia wygasła. Została tylko nadludzka wściekłość.
Justin milczał. Milczał, do cholery. Milczał, bo nie umiał kłamać. A powinien skłamać, by oczyścić się z zarzutów. Więc milczał. To wychodziło mu najlepiej.
-Co, do cholery, było pomiędzy wami?! - krzyknęłam, uderzając zaciśniętą piąstką jego pierś. 
Justin chwycił gwałtownie moje nadgarstki i przyparł je do szorstkiego muru kamienicy. Zabolało, ale zacisnęłam zęby i nie wydałam z siebie nawet cichego jęku. Co prawda zdołał mnie uspokoić, ale na krótko, bo gdy tylko rozluźnił uścisk, znów wpadłam w furię.
-Powiedz mi, do cholery. Nie bądź pieprzonym tchórzem.
-Całowałem się z nią, okay?! - wrzasnął i odepchnął się dłońmi od ściany. Wykonał obrót wokół własnej osi, przelotnie szarpiąc końcówkami włosów. 
-Okay? - powtórzyłam z niedowierzaniem. Coś we mnie pękło. Zabolało, zaczęło piec, a później płonąć wewnątrz mnie. - To się stało już wtedy, w szpitalu? 
-Tak - przyznał sztywno, bez cienia uczucia. Czy on mnie jeszcze kocha? Czy kiedykolwiek kochał? 
-Naprawdę masz mi do powiedzenia tylko cholerne, nic nie warte "tak"? Żadnego przepraszam, żadnego "przykro mi"?
-Przecież to i tak gówno by dało. Popełniłem błąd, wiem o tym. Co mam ci jeszcze powiedzieć? 
Może życie na ulicy uodporniło mnie na każą ewentualność, a może nie miałam już siły na wyrażanie złości i zawodu poprzez krzyki i gesty. Jedynie spojrzenie się nie poddało. Kaleczyło bezbronnego Justina z każdej strony. Wbijało noże w brzuch, w plecy (nie musiałam ich bowiem widzieć, aby ranić) oraz twarz, na którą nie mogłam dłużej patrzeć. Obrzydzała mnie.
Mówią, że tłumaczy się tylko winny. Justin nie zamierzał się tłumaczyć. Nie czuł się więc winny. I przez to na mnie spadło poczucie winy. Bo może zrobiłam coś nie tak, a może od początku nie powinnam się łudzić, że wygram z kimś pokroju Vanessy. Ideał mężczyzny kontra dzieciak, w dodatku brudny. Śmiechu warte.
-Zawiodłam się na tobie, Justin - stwierdziłam. Brzmiałam nieludzko spokojnie. Chyba uznałam, że ten cholerny pocałunek zdołam wymazać z pamięci, jeśli Justin przejrzy na oczy.
Znów milczał. Milczał wtedy, kiedy potrzebowałam jego głosu najbardziej. Choćby miał się jąkać i dukać pojedyncze słowo po słowie. Oczekiwałam CZEGOKOLWIEK. 
W końcu straciłam nadzieje na odzew. Odwróciłam się i ruszyłam przed siebie, nie wiadomo dokąd, nie wiadomo w jakim celu. Po prostu szłam, by nie stać jak słup soli, po którym spływało zażenowanie i poczucie porażki.
-Natasza - raz jeszcze zatrzymał mnie jego głos. - Dokąd idziesz? Znów się obrażasz? To jest twoim zdaniem dojrzałe zachowanie?
Krew się we mnie NIE zagotowała. Ona w mgnieniu oka wyparowała. Wściekłość podniosła temperaturę do cholernego tysiąca stopni. Nim zdałam sobie sprawę z tego, co robię, pchnęłam Justina na ścianę i szarpnęłam jego bluzą. Oddychałam tak szybko, że ledwo nadążałam po wydechu wykonać wdech, bo na usta cisnął się już kolejny wydech.
-Naprawdę jesteś tak cholernie głupi, czy tylko takiego udajesz? - warknęłam wściekle. Chciałam rzucić się na niego, bić, kopać, gryźć i drapać i w tym samym momencie wybaczyłabym wszystko, gdyby obdarzył mnie jednym uściskiem. Tylko on potrafił przytulać tak, że miękły kolana. - Chciałam z tobą porozmawiać, ale kiedy oczekuję od ciebie chociaż kilku słów, ty milczysz. Poddałam się więc, chciałam odejść, a wtedy tobie przypomniało się, że mieliśmy porozmawiać? Nie wiem, od kogo kupujesz dragi teraz, gdy Tysona zamknęli - zbliżyłam twarz do jego twarzy - ale zmień dilera! - wrzasnęłam ostatecznie, z mocnym akcentem kończąc naszą jednostronną rozmowę, w której ja produkowałam się dla dobra naszego związku, a on pozostawał milczącym słuchaczem, któremu mój głos wpadał jednym i wypadał drugim uchem.
Powszechnie znany był mój wybuchowy charakter i Justin miał okazję poznać go i zmierzyć się z nim twarzą w twarz kilkukrotnie. Dzisiaj przeszłam samą siebie. Przemierzyłam dwie pierwsze przecznice, a Justin nadal stał w tym samym miejscu pod ścianą i pogłębiał dziurę w płycie chodnika. Niech wtopi się w pieprzony beton i patrzy, jak to co najważniejsze umyka mu przed oczyma. Jak mknie, a on nie może się poruszyć, by to dosięgnąć, złapać i zatrzymać.
Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Głód narkotykowy wzbierał na sile i wciąż nieodparcie przypominał o swoim istnieniu. Jakby krzyczał "Hej, nie zniknąłem, musisz mnie wyeliminować, bo inaczej nie dam ci żyć". Od rana zagłuszałam jego irytujący głos, ale teraz naprawdę potrzebowałam działki. Na Justina nie mam co liczyć. Jest zajęty nadskakiwaniem niedoszłej modelce, której nogi chwieją się przy każdym kroku w wysokich szpilkach. A przynajmniej ja tak to widzę. Na dworzec również nie pójdę. Nie chciałabym natknąć się na Nialla. Wspomnienie kłótni nadal krzątało się w mojej głowie i z ożywieniem przypominało mi, że teraz nie mam już nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić z prośbą.
Wtedy niespodziewanie natknęłam się w głębi kieszeni na małą wizytówkę, białą, z czarnym drukiem po środku. Alex Russo - adwokat i radca prawny. Poniżej numer telefonu i adres kancelarii. Zarozumiały (choć niebywale przystojny) partner matki Justina, który po pogrzebie Jazzy złożył mi niemoralną propozycję i włożył do kieszeni wizytówkę. Wyśmiałam go, gdy powiedział, że wkrótce przyjdę do niego i będę go potrzebować. W prawdzie nie tyle jego, ile jego pieniędzy. A teraz zdawał się być moją ostatnią deską ratunku.
Kancelaria znajdowała się przy Michigan Ave. Kilkanaście minut drogi sprawnym marszem. Przyjdę do niego i co powiem? "Cześć, jednak zgadzam się na twój układ, bo brakuje mi kasy na narkotyki"? Czy może "Witam, pamiętasz, jak proponowałeś mi seks? Zgadzam się, bo jednak jestem dziwką". Z dwojga złego lepiej brzmiała pierwsza opcja, dlatego powtarzając ją w myślach jak mantrę, przemierzałam kolejne zatłoczone ulice ze spieszącymi z pracy do domu ludźmi, innymi biegnącymi z domu do pracy na popołudniową zmianę, by w końcu stanąć przed przeszklonym wieżowcem wysokim na kilkadziesiąt pięter, zadrzeć głowę w górę i zastanawiać się, na którym piętrze pan adwokat ma swoją kancelarię. 
-Więc jednak przyszłaś, Nataszka - chrapliwy głos zaatakował mnie od tyłu. Zachodzące słońce rzuciło na chodnik cień postawnego mężczyzny. Przełknęłam zalegającą w ustach ślinę.
-I nadal nie wiem, czy dobrze zrobiłam. - Głos mi nie zadrżał, bo ledwie było go słychać. Straciłam całą pewność siebie.
-Dobrze zrobiłaś. - Mrugnął leniwie. W jego ustach znaczyło to, że jest napalony i jak najszybciej chce mnie zobaczyć pod sobą.
-Nie wstyd ci? Masz przecież partnerkę, a ja jestem dziewczyną jej syna.
-A tobie nie wstyd, aniołku? - zagiął mnie. - Jeśli dobrze pamiętam, masz piętnaście lat. Szybko zaczęłaś się puszczać.
Był typem mężczyzny dominującego, którego nie zadowalała przewaga kobiety. Czy aby na pewno chciałam się pakować w jakiekolwiek układy z nim? Chociaż w prawdzie powinnam zapytać inaczej - czy miałam jakiekolwiek inne wyjście?
Poprowadził mnie do szklanych drzwi. Hol był ogromy, a sufit ograniczał go dopiero na trzecim piętrze. Drogie, skórzane kanapy, na nich bogaci biznesmeni w równie bogatych garniturach trzymający w dłoniach dokumenty zapewniające im bogactwo. Założę się, że tutaj nawet sprzątaczki odpowiedzialne za czystość w toaletach chodziły w czarnych spódnicach, białych koszulach i szpilkach, skoro recepcjonistka wyglądała jak zdjęta z czerwonego dywanu. Pospiesznie ukryłam się w ogromnej windzie z lustrami na każdej ze ścian. Alex nacisnął przycisk z numerem piętnastego piętra. Sekundy spędzone w windzie były najbardziej stresującymi chwilami w moim życiu. Bo oto wspinam się na piętnaste piętro przesiąkniętego bogactwem wieżowca z drogiego szkła tylko po to, by uprawiać seks z ojczymem swojego chłopaka, a potem oczekiwać od niego pieniędzy. Upadłam na głowę.
Korytarz był pusty, wyłożony dywanem, jak na złość czerwonym. Przypadek? Drzwi gabinetów wyobrażałam sobie również przeszklone. Tymczasem niektóre we wnęce w ścianie miały wstawione ciężkie, otwierane kodem lub kartą. Do jednego z takich wprowadził mnie Alex po wpisaniu czterocyfrowego pinu zaczynającego się cyfrą 3, a kończącego 8. Reszty nie zdołałam podpatrzeć. Wewnątrz stało biurko, na które padało słoneczne światło przez ogromne okno wypolerowane na błysk. A pod ścianą na prawo stała skórzana kanapa i to na nią zwróciłam szczególną uwagę.
Kiedy się odwróciłam, Alex powoli zdejmował marynarkę i rozpinał guziki śnieżnobiałej koszuli, z pewnością wyprasowanej przez mamę Justina. Dopadły mnie wyrzuty sumienia. Zdawała się bardzo miłą kobietą, która pomogłaby Justinowi, gdyby tylko dał sobie pomóc. Spięłam się od stóp po czubek głowy. Podszedł do mnie, był bardzo blisko. Leniwie rozpiął błyskawiczny zamek za dużej bluzy i zsunął ją z moich ramion. Puszczałam się za pieniądze niemal codziennie, a dopiero dzisiaj denerwowałam się jak przed pierwszym razem z kapitanem szkolnej drużyny piłkarskiej, który przedtem wsadził każdej doskonałej cheerleaderce.
-Nie bój się, Nataszka - szepnął ochryple, gładząc szorstką dłonią mój policzek. Przeszedł mnie dreszcz. - Doskonale wiem, jak zrobić dobrze kobiecie w każdym wieku.






~*~



Mam nadzieję, że macie jeszcze odrobinę zapału do czytania tego ff, ale powoli (bardzo powoli!) będziemy dreptać do końca :)

środa, 21 października 2015

Rozdział 31 - Pocieszyciele...

Justin

Smak jej ust na wargach. I dotyk ciepłej dłoni na policzku. Spojrzenie zalotne, figlarne. A na koniec perlisty uśmiech z ukazaniem śnieżnobiałych zębów, kobiecy, tajemniczy. Armia wspomnień zalała myśli. Krok po kroku złączyły się w jedność wyraźną, silną, nieznoszącą zapomnienia. Tym jednym wspomnieniem o wyraźnie zarysowanych kształtach była Vanessa. Piękna, długonoga Vanessa o krągłych pośladkach i pełnych piersiach. Wspomnienia połączone w myśl wykroczyły poza granice przyzwoitości.
-Co ty tu robisz? - Rozeźlona Natasza wstała z moich kolan. Jedynie zarys postaci mignął mi przed oczyma. 
-Pokłóciłam się z rodzicami. Spakowałam parę rzeczy i uciekłam, niewiele myśląc. Mam ich dość.
-Ty masz ich dość? Ty? Idealna córeczka bez skazy, bez wad? Trudno mi w to uwierzyć - prychnęła z ironią.
Chciałem poskromić jej niechęć ostrym spojrzeniem, ale nie raczyła na mnie spojrzeć. Spróbowałem pociągnąć ją za nogawkę. Brak reakcji.
-Nie denerwuj się, Nataszka. - Sam nie wiem, czy zdrobnienie imienia szatynki przepłynęło przez usta Vanessy z ironią czy bez niej. - Pomyślałam, że możesz mi pomóc w tej trudnej dla mnie sytuacji. - Przyłożyła dłoń do serca i spuściła głowę. A gdy ponownie ją uniosła, spojrzenie miała tak łagodne i niewinne. Coś ukłuło mnie w sercu.
-Więc źle pomyślałaś - przerwała ostro Natasza. - Jak i przede wszystkim dlaczego miałabym ci pomóc? Czego ty ode mnie oczekujesz? Powinnaś teraz siedzieć w swoim wielkim jak komnata w pałacu pokoju, a twoim największym zmartwieniem byłby wybór lakieru, jakim powinnaś pomalować paznokcie.
-Oszczędź sobie złośliwości, Natasza - wtrąciłem z cichym burknięciem. Również wstałem i poprawiłem w kroku luźne dresy.
-Nie wierzę. Więc stoisz po jej stronie? - Uniosła w powietrze ręce. Była wyraźnie rozzłoszczona. Spróbowałem ją objąć. Bezskutecznie. Szybko wyplątała się z uścisku ramion.
-Nie stoję po niczyjej stronie. Mówię tylko, że mogłabyś powstrzymać tę kpinę. Nie jest nikomu do szczęścia potrzebna.
-Tak samo jak ona. - Wskazała oskarżycielsko siostrę.
Poczułem się w niezrozumiały sposób źle. Współczułem nie Nataszy, a Vanessie. Została potraktowana niesprawiedliwie. Jeszcze przed paroma miesiącami to Natasza przyszła na 18th Street, licząc na pomoc. Mogłem odepchnąć ją tak jak ona własną siostrę. Nie zrobiłem tego, bo mam serce i to serce pragnie nieść pomoc ludziom w potrzebie. Natasza była egoistką.
Vanessa przytaknęła zawiedziona. Obróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem przez podwórze do bramy. Pokręciłem stanowczo głową. Miasto nocą nie było przystosowane do jej bezpieczeństwa. 
-Musiałaś ją tak potraktować? - warknąłem ostro, potrącając ramię Nataszy.
-Podoba ci się, prawda? - rzuciła z bólem, ale język nadal miała cięty.
-Przestań zachowywać się jak dziecko. Gdybym potraktował cię tak jak ty Vanessę, skończyłabyś na cmentarzu. - Pospiesznie wciągnąłem przez głowę bluzę, zarzuciłem kaptur. - W najlepszym wypadku - dodałem ciszej, lecz wściekłość rosła.
Wybiegłem z baraku w chłód nocy. Dogoniłem Vanessę tuż za bramą. Położyłem dłoń na jej kościstym ramieniu. Szybko ustabilizowałem oddech. Spojrzała na nie wystraszona. Łzy błyszczały w jej oczach, pięknych, dużych, ciemnych, okalanych milionem rzęs. Nie zasłużyła na tyle gorzkich słów. Oczekiwała od siostry wsparcia, a otrzymała odrzucenie.
-Nigdzie nie pójdziesz, Van. Jest późno. Nie chcesz mieć do czynienia z Detroit nocą, wierz mi.
-Więc co mam teraz zrobić? - wychlipała. - Nie wrócę do domu z podkulonym ogonem.
-Zostaniesz tutaj tak długo, jak będziesz chciała. - Objąłem ją ramieniem, gdy zaczęła drżeć. Cienka, skórzana kurtka nie zapewniała jej ciepła.
-Natasza mnie nienawidzi, nie zgodzi się. - Oparła policzek na mojej klatce piersiowej. Potrzebowała uścisku, a ja nie widziałem w tym niczego złego. Nie przekroczyłem granic.
-Nataszą się nie przejmuj. Ona nie ma w tej kwestii za wiele do powiedzenia.
-A ty nie będziesz miał nic przeciwko, Justin? Chyba nie powinnam była tu przychodzić. Nie chcę być problemem, przepraszam.
Zanim dziewczyna odeszła w głąb pogrążonej w mroku ulicy, złapałem jej biodra i zatrzymałem przed postawieniem pierwszego kroku. Otarłem z jej policzka łzę, uniosłem kąciki ust. Była piękna, taka delikatna i kobieca. Vanessa była typem dziewczyny, która już po pierwszym spojrzeniu pobudzała fantazję, a po drugim, bardziej wnikliwym, każdy facet miał ochotę skorzystać z jej atutów i wylądować z nią w łóżku. Ja niestety również.
-Po prostu chodź, Vanessa. Za dużo myślisz. I za dużo płaczesz. Uśmiechnij się. Masz piękny uśmiech. Powinnaś odkrywać go częściej.
Vanessa uśmiechnęła się nieśmiało. Krańcem rękawa otarła zbłąkaną łzę z kości policzkowej, która w pogoni za pozostałymi zboczyła z drogi i zawiesiła się na policzku. Razem ruszyliśmy w krótką, powrotną drogę. Ramię w ramię. Materiał naszych ubrań ocierał się o siebie podczas ruchu ramion. Zerknąłem na nią ukradkiem. Zaróżowione policzki wyschły i nawet podmuchy wiatru nie zniosły z ust uśmiechu.
-Masz naturalnie czarne włosy? - spytałem, przepuszczając przez dwa palce falowany kosmyk. - Pytam, bo Natasza i wasz brat mają brązowe.
-Naturalnie - przytaknęła półgłosem. - Mama w młodości była brunetką. Później zaczęła farbować włosy na blond. Wdałam się w matkę, a Natasza i David w ojca.
Tym razem to ja skinąłem głową. Zaszyfrowałem w zakamarkach umysłu ton jej głosu. Dziewczęcy, subtelny, delikatny, dźwięczny. Jak świergot ptaków o poranku. Napawałem się nim, delektowałem, bo wkrótce zostanie samo wspomnienie i pusta luka bez myśli.
-Myślisz, że Natasza będzie wściekła? - spytała przed betonowym progiem, gdzie sterta ususzonych liści rosła i rosła z każdym podmuchem.
-Myślę, że nie powinnaś zaprzątać tym sobie główki.
Posłała mi ostatni blady uśmiech. U wejście do rudery schyliła nisko głowę. Wdarła się przez dziurę do wnętrza. Na moment w moją stronę została wypiętą para zgrabnych pośladków spięta wąskimi spodniami. Niekontrolowanie koniuszek języka zwilżył dolną wargę. Nim zorientowałem się, co do diabła robię, Vanessa zniknęła, a przede mną rozpościerała się wyłącznie dziura w grubych, ceglanych ścianach. Wszedłem do środka pchnięty powiewem. Vanessa stała pod ścianą. Natasza gromiła ją ostrym jak brzytwa spojrzeniem. Niechęć, nienawiść wręcz unosiła się w powietrzu. Natasza zionęła nią z każdym wypuszczonym oddechem. Aż szkoda było patrzeć.
-Więc jednak ją tu przyprowadziłeś - parsknęła ironicznie. 
Nie poznawałem jej. Nie była moją ciepłą Nataszą. Wpuściła do serca zimną sukę pozbawioną empatii.
-Tak, przyprowadziłem. To twoja siostra, do cholery. Nie ma to dla ciebie znaczenia?
-Nie, kiedy moją siostrą jest ktoś taki jak ona. Ale skoro tak bardzo ci na niej zależy, zajmuj się nią, daj się wplątać w te fałszywe gierki i uśmieszki. Żebyś tylko nie przejechał się na tej swojej chorej ufności.
Rozeźlenie ulatywało z ust Nataszy z każdym oddechem, a oddychała nad wyraz szybko i niespokojnie. Złapała jedną ze swoich grubszych bluz zapewniających długotrwałe ciepło i wybiegła przez dziurę w murze. A ja, jak na porządnego chłopaka przystało, ruszyłem za nią. O mały włos nie poślizgnąłem się na zwilżonych mżawką liściach. Odepchnąłem się od metalowej bramy, by nabrać na chodniku rozpędu. Dogoniłem Nataszę, gdy stawiała pierwszy krok na pustej ulicy. Jak na złość zza rogu wyłonił się cholerny samochód. Oślepił nas reflektorami. Kierowca wcisnął klakson. Przeklinając pod nosem, siłą ściągnąłem nadal zapierającą się Nataszę z jezdni. 
-Natasza, nie zachowuj się jak rozkapryszone dziecko. Wiem, że taka nie jesteś.
-Więc każ jej stąd spieprzać. Zanim się zorientujesz, ona omami cię tymi uśmieszkami i zalotnymi spojrzeniami. Już zaczęła tobą manipulować. Naprawdę tego nie dostrzegasz? Jesteś ślepy czy głupi? Wiem tylko, że gdyby nie ona, nie kłócilibyśmy się teraz.
-Nie, Natasza. Kłócimy się przez ciebie. Gdybyś zachowywała się odrobinę bardziej dojrzale, nie mielibyśmy powodu do kłótni.
-Więc skoro to moja wina, puść mnie - wyszarpała nadgarstek z silnego uścisku - i pozwól mi ochłonąć, zanim wydrapię jej oczy.
Krzyczałem, wołałem, prosiłem, do cholery, by nie robiła scen, ale ona jak nabrała rozpędu, tak zniknęła na pierwszej przecznicy w ułamku sekundy. Uderzyłem pięścią w maskę stojącego najbliżej, opuszczonego samochodu. W blasze powstało nieduże wgniecenie. Nie ulżyło mi. Jedynie rozwaliłem sobie kostki i teraz piekły niemiłosiernie. Przekleństwa nie łagodziły wzburzenia. Kolejna kłótnia na naszym koncie. Kolejne wykrzyczane w twarz zdania. Wierzę, że będą punktem wzmacniającym związek.
Wróciłem do rudery ze spuszczoną głową. Nie doszukałem się własnej winy. Zachowałem się tak, jak na człowieka z sercem przystało. I dopóki Natasza nie zmądrzeje, ciemne chmury zawisną nad naszym związkiem. Nie przeproszę jej, bo nie mam za co. Ona również powinna to zrozumieć. Nie zakochałem się w dziewczynie, która w ten sposób traktuje innych.
-Przepraszam, Justin. - Vanessa podbiegła do mnie już od progu, gdy ze zmarszczonym czołem wyprostowałem się po przejściu przez dziurę.
-Za co? - westchnąłem głęboko. Jedna nie potrafiła przepraszać, a druga robiła to zbyt często. Nie mogły odnaleźć złotego punktu równowagi?
-Przeze mnie kłócisz się z Nataszą.
-Nie przez ciebie, Van. Na ogół kłócimy się codziennie. Różnica charakterów. Nie przejmuj się, to nie twoja wina, daję słowo. 
Opadłem ciężko na materac. Drobiny kurzu uniosły się w powietrze. Poklepałem miejsce obok siebie. Vanessa zostawiła niedużą torbę pod ścianą. Zsunęła się po murze na materac. Złączyła nasze ramiona i gdybym nie był odziany bluzą, przeszedłby mnie dreszcz. Brunetka wyjęła z kieszeni paczkę papierosów. Poczęstowała mnie i podała zapalniczkę. Dawno nie czułem w płucach dymu. Błoga przyjemność podrażniła gardło. A i zapach dymu zaczął mi się podobać. Był przyjemny. I pomimo swojej intensywności przebijały się przez niego perfumy Vanessy. 
-O co się pokłóciliście? - spytała zaciekawiona. Strzepnęła z krańca papierosa popiół, uderzając w niego opuszką palca. 
-Natasza najwyraźniej jest o ciebie zazdrosna. Przynajmniej takie mam wrażenie. 
-Powiedziałeś jej o tym, co zaszło między nami w szpitalu?
Odsunąłem od ust papierosa, dym wypuściłem w postaci wąskiej smugi. Rozpłynęła się pośród kłębów chłodnego, późnojesiennego powietrza. Zapadła cisza, uporczywe milczenie. Napięcie rosło, a zaraz opadło na dno pod wpływem dotyku dłoni Vanessy na ramieniu.
-Oczywiście, że nie - odparłem po dłuższej chwili. Obdarzyłem papierosa skupieniem. Wnikliwego spojrzenia brunetki unikałem jak ognia. - Wolę, żeby nigdy się o tym nie dowiedziała. Co ja pieprzę, ona kategorycznie nie może się o tym dowiedzieć. To była tylko chwila słabości, nic więcej.
-Może dla ciebie. - Vanessa zgasiła niedopałek na wilgotnej podłodze i wycelowała nim przez otwór w ścianie. 
-Co masz na myśli? -spytałem zmieszany. Odważyłem się na nią spojrzeć. Obejmowała ramionami kolana i kołysała się nieznacznie w przód i w tył.
-Podobało mi się - stwierdziła bez zbędnych słów.
-Nie powiedziałem, że mi się nie podobało. Chcę jedynie dać Ci do zrozumienia, że to nie powinno się zdarzyć. Mam dziewczynę, kocham ją. 
-Od każdej miłości istnieją odstępstwa.
-Jak przygodny seks bez zobowiązań? - Teraz i ja dokończyłem papierosa. Dym drażnił zbyt mocno.
-Miałam na myśli niewinny pocałunek, ale co kto woli, nie wnikam.
Zaśmiałem się gorzko. Potrzebowałem luźnej rozmowy bez cienia smutku. Przy Nataszy graniczyła z cudem. Mam na karku kolejną kłótnię z dziewczyną i brak perspektyw na porozumienie. A mimo to teraz siedzę z jej siostrą, palę papierosy i rozmawiam o seksie. Coś było nie tak, jak być powinno.

***

Dzień był słoneczny, choć mroźny. Nieliczne obłoki przebiegały po jasnoniebieskim niebie. Dłonie marzły natychmiast po wychyleniu z kieszeni ciepłej bluzy. Nosa nie było sposób skryć, dlatego jego czubek był z pewnością czerwonawy i lodowaty. Ale panujący chłód otrzeźwiał, rozbudzał, był symbolicznym uderzeniem w twarz. Nawet piekło tak samo. Nadeszła końcówka listopada. Zima zmierzała wielkimi krokami. Bałem się jej bardziej niż pedałów z dworca. Bardziej niż narkotykowego głodu.
-Chcesz papierosa? - spytała Vanessa, gdy oboje zeszliśmy schodami w podziemne przejście pomiędzy dwoma ruchliwymi ulicami. 
Skinąłem krótko głową. Wsunąłem papierosa pomiędzy wargi, a brunetka zbliżyła zapalniczkę do krańca. Koniec zajął się ogniem. Strzepnąłem opuszką palca odrobinę popiołu, a po momencie zaciągnąłem się głęboko. Przytrzymałem w płucach dym. Może to mało zdrowe, ale bynajmniej przyjemne. Wypuściłem w postaci nikłej mgiełki.
-Wyglądasz cholernie seksownie, gdy palisz - Vanessa mruknęła ochryple.
Zachłysnąłem i zakrztusiłem się dymem. Przystanąłem, by móc kilkukrotnie odkaszlnąć i przestać się dłużej dusić.
-Czuję, że moja siostra prawi ci za mało komplementów. 
-Nadrabiasz za was obie - mruknąłem lekko speszony. Nie speszony komplementem, a samym faktem, że padł z ust Vanessy.
-Mówię, co myślę. Naprawdę wyglądasz seksownie, gdy palisz i gdy wypuszczasz z ust dym. To mnie podnieca.
Łobuzerski uśmiech zakręcił się na moich wargach. Nie miałem wątpliwości, że kocham Nataszę, ale niewinny flirt jeszcze nikomu nie zaszkodził, prawda? 
-Ty nie musisz palić, żeby wyglądać seksownie.
-Wiem o tym. - Posłała mi szeroki uśmiech.
Z rozbawieniem uniosłem brwi.
-Doprawdy?
-Patrzę czasem w lustro, okay? Nie sposób się nie podniecić.
-Czyli mam rozumieć, że podniecasz się, patrząc we własne lustrzane odbicie?
-Tylko wtedy, gdy jestem naga. - Wzruszyła ramionami z zadziornym uśmiechem przyklejonym do ust i zaciągnęła się swoim papierosem. Z niej dym również robił bardziej seksowną. Nie mogłem oderwać wzroku.
-Lesba - parsknąłem krótko i szybko tego pożałowałem. Van trzepnęła mnie dłonią w czubek głowy. W zasadzie zmierzwiła jedynie włosy ułożone w nieładzie. Nie pohamowałem kolejnej salwy śmiechu, gdy dziewczyna przez nieuwagę weszła w sam środek kałuży. Jej białe trampki w mgnieniu oka stały się szaro-brunatne.
-Zajebiście - jęknęła, otrzepując z czubków krople deszczówki.
-Grzeczne dziewczynki nie przeklinają. - Obdarzyłem ją kuksańcem w bok.
-Kto powiedział, że jestem grzeczną dziewczynką?
-A nie jesteś? - Vanessa energicznie potrząsnęła głową. Minęliśmy właśnie grupę robotników z najbliższej budowy. Na widok Vanessy zagwizdali. - W takim razie co było najbardziej ryzykownym wydarzeniem w twoim życiu?
Vanessa zmarszczyła brwi. Złączyły się niemal w jedną linię. W kącikach jej oczu utworzyły się małe zmarszczki. Wargi nieznacznie wydęła. To potęgowało skupienie.
-Kiedy miałam piętnaście lat, wymknęłam się w nocy z domu, by iść na imprezę i w końcowym efekcie uprawiać seks z dwadzieścia lat starszym facetem. Jestem inna niż Natasza.
-Słonko, ona puszcza się z facetami starszymi nawet o czterdzieści lat - powiedziałem z bólem.
Złapałem Vanessę za rękę, gdy w roztargnieniu omal nie weszła pod rząd rozpędzonych samochodów, każdy w innym kolorze. Miała takie gładkie, delikatne dłonie.
-Nie przeszkadza ci to? - nawiązała do rozmowy sprzed chwili.
-Przecież robię to samo. Wyszedłbym na hipokrytę.
-To zupełnie inna sytuacja. Robisz to z facetami, więc siłą rzeczy, i twojej orientacji, nie odczuwasz przyjemności. Skąd wiesz, że Natasza ma tak samo? Jest dziewczyną, a to oznacza jedno. - Nie chciałem, by dokończyła, a mimo to uniosłem pytająco brwi. - Jeśli tylko trafi na faceta, który nie jest nastawiony wyłącznie na siebie, robi jej dobrze. To proste i logiczne.
Poczułem zatrważający ucisk w żołądku. Myśl o Nataszy dochodzącej pod ciałem obcego faceta przyprawiła mnie o dreszcze. Wmawiałem sobie przez ostatnie miesiące, że robi to wyłącznie z okrutnego obowiązku. Teraz jedna rozmowa z Vanessą zasiała nie ziarno, a dwa ziarna niepokoju. A jeśli któryś z nich sprawia jej przyjemność? A jeśli któryś robi jej dobrze? Poczułem mdłości. Nie, to zdecydowanie niemożliwe. A jeśli jednak możliwe? W końcu nie zawsze oddawała się facetom, którzy wiekiem przypominali jej dziadka. Byli też młodsi. Dużo młodsi. Cholera, nie chcę w to uwierzyć.
-Nie potrafisz pocieszać - westchnąłem po paru minutach, podczas których Vanessa uszanowała moją prywatność i nie odezwała się słowem.
-Chciałam tylko, byś spojrzał prawdzie w oczy.
-I co mi to da? - Spojrzałem na nią z wyrzutem. Teraz zacznę zadręczać się kolejną myślą.
-Będziesz świadomy. To chyba ma znaczenie.
-Sam już nie wiem, wolę o tym po prostu nie myśleć.
Zarzuciłem ramię na chude barki Vanessy. Jedna z kości wbiła się w moje przedramię. Vanessa nie dokończyła swojego papierosa i oddała go mi. Zaciągnąłem się jeszcze kilka razy. Przemierzaliśmy właśnie biedniejsze dzielnice zapchane robotnikami umorusanymi zaschniętym tynkiem i betonem, prostytutkami od siedmiu boleści stojącymi przy krawężniku w obcisłych kieckach i takimi jak ja, narkomanami bez perspektyw. Działo się ze mną coś bynajmniej nieodpowiedniego. Kiedy tak przekraczaliśmy granice kolejnych ulic, odchyliłem lekko głowę i obrzuciłem ulotnym spojrzeniem pośladki Vanessy. Tak cholernie nieprzyzwoicie chciałem ich dotknąć. Jedynie dzięki silnej woli, która swoją drogą przez narkotykowy nałóg słabła z dnia na dzień, trzymałem łapy przy sobie. Prawie przy sobie.
Znaleźliśmy się na dziedzińcu przed dworcem Michigan Central Station, kiedy słońce wzeszło na środek nieba i padało na ziemię pod kątem prostym. Zeszliśmy po brudnych, betonowych schodach w podziemia. To tam rozgrywała się połowa mojego życia. To tam rozgrywała się ludzka tragedia. Nie tylko moja, ale dziesiątek innych młodych ludzi. Współczułem każdemu, ale było parę szczególnie wyróżnianych przeze mnie osób. Trzy dziewczynki, które dopiero co skończyły trzynaście lat. Najmłodsze na dworcu. Utraciły do siebie cały szacunek. Na nie patrzyłem z największym żalem. Dla mnie nie było już ratunku, a przed nimi świat stał otworem. To jeszcze dzieci. Gdyby od tego nie zależało moje być, albo nie być, zemściłbym się na każdym facecie, który je dotknął. 
Ujrzałem Stellę, najmłodszą z całej trójki, blondwłosą dziewczynkę. Siedziała skulona pod jednym z filarów. Przeprosiłem na moment Vanessę i podszedłem do niej. Ukucnąłem, wspierając się na jej ramieniu. Podniosła wzrok leniwie, ale nie wiem, czy cokolwiek do niej docierało. Była zupełnie naćpana. Nie kontaktowała. Widok rozmywał jej się przed oczyma, jej ruchy były spowolnione. Nie miała łatwego życia. Od najmłodszych lat molestowana przez ojca. Po śmierci matki uciekła z domu. Żeby zapomnieć, sięgnęła po narkotyki. By na nie zarobić, puszczała się jak zawodowa prostytutka. Była taka maleńka. Stojąc na wyprostowanych nogach, sięgała mi ledwie do piersi. Buzię również miała dziecięcą, anielską, taką niewinną. Nigdy nie zrozumiem, jak dorośli faceci mogą dotykać ją pomimo tak młodego wieku.
-Wykończysz się, dzieciaku - mruknąłem, odgarniając jej włosy z twarzy.
-Przynajmniej będziesz miał spokój - odparła cichutko. Jej głos był wysoki. Przemawiało przez niego zmęczenie. Niemal zasypiała pod filarem i tylko chłód przebiegający po posadzce nie pozwolił jej zamknąć oczu. - Zostaw mnie, Justin. Chcę być sama. Przestań się mną przejmować. Nie jest ci potrzebne kolejne zmartwienie.
-Jedno w tę czy w tę nie robi różnicy. - Pogłaskałem ją opiekuńczo po głowie. 
-Więc jeśli już poużalałeś się nade mną, pozwól mi spać. Nie zmrużyłam w nocy oka.
Chciałem zapytać, dlaczego, ale szybko uznałem, że pytanie byłoby nie na miejscu. Nie przespała nocy, bo poszła na zarobek. A zarobek był drażliwym tematem dla każdego, kto zarabiał w ten sposób parę groszy.
Z cichym westchnieniem wziąłem Stellę na ręce i zaniosłem na najbliższą ławkę. Pół metra nad ziemią nie wiało tak jak na posadzce. A dla niej nawet nieszkodliwy katar mógłby skończyć się tragicznie. Choć po głębszym zastanowieniu dochodziłem do wniosku, że większej tragedii niż zmarnowane życie nie przeżyje.
-Prześpij się tutaj. Na podłodze się przeziębisz.
-I zdechnę jak pies - dokończyła jednomyślnie. - Albo raczej jak suka.
Przewróciła się na drugi bok. Ukryła twarz w obszernym kapturze bluzy, którą swoją drogą sam jej przyniosłem. Cieszę się, że miała z niej pożytek.
-Powiedz mi jeszcze, młoda, gdzie twoje przyjaciółki. - O pozostałe dwie dziewczynki również martwiłem się do bólu. Z tą drobną różnicą, że Stella odkąd pojawiła się na dworcu, natychmiast ukradła moje serce.
-Pewnie rozkładają nogi na tyłach samochodu. Nie wiem, mnie nie pytaj. 
I odpłynęła, jej oddech uregulował się, a myśli na moment odpłynęły. Doznała ukojenia.
Rozejrzałem się po dworcu.  Vanessa nie stała już w tym samym miejscu co przed paroma chwilami. Podeszła do grupy moich kolegów oblegających jedną z ławek. Zaynowi już z daleka na jej widok świeciły się oczy. Pozostałym podobnie. Jedynie Niall zajęty był obserwowaniem mrówki przemierzającej betonowy podest. Zayn miał na nią ochotę już na szpitalnym korytarzu. Szczerze powiedziawszy, on ma ochotę na wszystko, co ma cycki.
-Widzę, że poznaliście już Vanessę - mruknąłem, obejmując ramieniem talię brunetki. Była mocno wcięta, wąska. Moje ramię pasowało do niej doskonale.
-Naturalnie - przytaknął Zayn, paląc papierosa w sposób, który zawsze działał na dziewczyny oblegające go z każdej strony. - Jeszcze piękniejsza niż wtedy, w szpitalu.
Vanessa zahaczyła kosmyk włosów za ucho i posłała Zaynowi figlarny uśmiech. Do diabła, potrafiła flirtować, nie odzywając się nawet słowem. To wrodzona umiejętność czy nabyty talent?
-A jak ma się twoja córeczka, Justin? - Harry rzucił okiem w stronę śpiącej Stelli.
Koledzy zwykli nazywać ją moim dzieckiem, bo opiekowałem się tą bezbronną istotą, oddając jej całe serce. 
-Mniej więcej tak, jak czuje się trzynastoletnia prostytutka z wyrokiem na karku. Gorzej niż ja.
-A ty czujesz się źle, ponieważ? - Zayn uniósł pytająco brwi. Najwyraźniej samo życie na ulicy z nałogiem nie było dla niego wystarczającym powodem.
-Znów ściąłem się z młodą. Wiecznie jej coś nie pasuje. - W moim głosie pojawiła się irytacja. Niegdyś wspomnienie kłótni z Nataszą sprawiało ból. Teraz wzbierała we mnie złość. Rozumiem nieliczne kłótnie z ważnych powodów, po których następuje przełom i wszystko powraca do lepszej normy. Ale ja i Natasza nie zgadzaliśmy się niemal w każdej sprawie. Ze sprzeczki rodziła się burzliwa awantura. Miałem dość. Wystarczająco ciężko było mi i bez tego.
-Szybko znalazłeś sobie pocieszenie - niespodziewanie odezwał się Niall. Ton jego głosu przepełniony był wyrzutami. Uniósł powoli głowę, rzucił Vanessie pogardliwe spojrzenie, a na mnie jego wzrok spoczął. Oczy miał podkrążone. Wyglądał gorzej niż jego własny cień. Włosy rozrzucone w każdą stronę. Był moim najbliższym przyjacielem. Z racji tego martwiłem się o niego bardziej niż powinienem. Teraz jednak zdenerwował mnie swoją postawą. 
-Nic nie wiesz, więc po jaką cholerę się wtrącasz? - rzuciłem nerwowo.
-Ja nic nie wiem? - parsknął suchym śmiechem. - Myślisz, że do kogo przyszła w nocy Natasza, kiedy jej chłopak ją wystawił?
Krew się we mnie zagotowała. Jeszcze przed momentem marzły mi dłonie i policzki. Teraz wszystko wrzało gorącem.
-Odpieprz się od Nataszy - warknąłem. Zbliżyłem się do ławki, na której siedział.
Wstał, wyprostował się i zacisnął kościste pięści.
-Z jakiej racji? Nie potrafisz jej docenić, więc może zrobi to za ciebie ktoś inny.
Nie wytrzymałem. Mimo że darzyłem blondasa ogromną sympatią, teraz rzuciłem się na niego z pięściami. Nie zdążył uniknąć pierwszego ciosu. Dostał w brzuch, a później w szczękę. Wyprowadził mnie z równowagi. Dokonał niemożliwego. Przekroczył tę cienką granicę łączącą opanowanie z wściekłością. Tak jak byłem zirytowany zachowaniem Nataszy, tak bardzo denerwowała mnie myśl, że mogłaby być z kimkolwiek innym.
-Prawda boli najbardziej, co Bieber? - Niall otarł z wargi krew, a ja nie miałem jak wymierzyć mu kolejnego uderzenia, bo Zayn i Louis złapali mnie za ramiona. Szarpałem się, wyrywałem, lecz w zestawieniu dwóch na jednego nie miałem większych szans.
Niespodziewanie na dworcu pojawiła się Natasza. Zobaczyłem ją już z daleka, jak biegnie w naszym kierunku. Nawet na mnie nie spojrzała. Wzrok utkwiła w Niallu, który miał się coraz lepiej. Najwyraźniej kręciło mu się w głowie, bo trzymał dłoń przy skroni, masował ją lekko z przymkniętymi oczyma. Natasza dotknęła delikatnie jego ramienia. Rozluźnił mięśnie i zadrżał. A ja w tym czasie oddychałem coraz szybciej i przymierzałem się, by kolejny raz rzucić się na przyjaciela. Przyjaciela, który w najbardziej nieodpowiednim momencie wbija w plecy nóż.
-Do reszty padło ci na mózg? - Natasza zaatakowała mnie agresywnie.
Szczęka mi opadła, ramiona również, a w duszy zagościło niedowierzanie. Po tym wszystkim ona ma czelność oskarżać mnie? Chyba śnię.
-Księżniczka bardzo szybko znalazła sobie pocieszenie - warknąłem z wyrzutem i posłałem Niallowi spojrzenie niepozostawiające złudzeń. Byłem wściekły na nich oboje. A oni prawdopodobnie pałali taką samą odrazą w stosunku do mnie.
-Gdybyś posłuchał mnie chociaż jeden pieprzony raz, nie musiałabym. - Jakby na złość stanęła bliżej Nialla. Do tej pory łudziłem się, że przemyśli wszystko i usłyszę z jej ust krótkie "przepraszam", potem będę mógł ją przytulić i wszystko puścimy w niepamięć. Wyszło na jaw, że jesteśmy równie uparci i nie odpuszczamy.
-Pierdol się, idiotko - syknąłem pod nosem, zanim zdążyła odejść wraz z Niallem w kierunku stromych schodów. 
Rzuciła mi ostatnie pogardliwe spojrzenie. Zarzuciła włosami i zniknęła za filarem. Niall obejmujący jej ramię podążał krok w krok za szatynką. Znalazł się pieprzony bohater, obrońca zbłąkanych, głupich dzieciaków.
-Justin - Vanessa szepnęła niepewnie. Nie wiedziała, jak zareaguję i czy mój stan wzburzenia zdążył opaść na dno. - Widziałeś, jak oni na siebie patrzą?
Dzisiejszy dzień obdarzył mnie ważną lekcją - Vanessa zdecydowanie nie potrafiła pocieszać.






~*~



Przepraszam Was z całego serducha, że tak długo nie było rozdziału :(
A oto przykład Janessy - Justina i Vanessy. Zaskoczeni, rozczarowani, podekscytowani? ^^

poniedziałek, 12 października 2015

Rozdział 30 - Nieoczekiwany współlokator...

Natasza

Pozbawione umiejętności odczuwania zażenowania i wstydu serce szybko przywykło do myśli, że zostałam kolejny raz zeszmacona i wykorzystana do cna. Powróciło do normalnego, statycznego rytmu. Zupełnie jak nasze życie. Pieniądze zabrane z domu skończyły się po tygodniu. Tydzień okazywania sobie uczuć. Tydzień miłości i wzajemnej troski. Tydzień na odrodzenie. Tydzień na pozbycie się bólu. I tydzień wystarczył. A kiedy trzeba było iść na dworzec i zarobić na działkę, zaciskałam zęby i szłam przed siebie. Czekałam przy jednym z filarów na znak od mężczyzny i zakładałam maskę dziwki. Nie miałam czasu na użalanie się nad sobą. Nie miałam nawet czasu na łzy. Dzień przemijał za dniem. Każdy taki sam. Identyczne. Niekiedy jedynie mijałam się z Justinem. Zamienialiśmy raptem parę zdań i muskał mnie krótko w policzek. On również szybko doszedł do siebie po stracie siostry. Ta jedna umiejętność był zaletą narkotykowego półświatka. Czuliśmy słabiej.
Włócząc nogami, weszłam na dworzec. Dwie młode ćpunki, może nawet młodsze ode mnie, siedziały pod jednym z filarów, paląc zioło. Jeden skręt na dwie. Spojrzałam na nie z żalem. Dalej na ławce leżał Zayn, a na oparciu siedział skulony Niall. Blondyna od początku obdarzyłam wyjątkową sympatią. Inny niż wszyscy inni. Zrzuciłam z ławki jedną nogę Zayna i usiadłam na skraju. Odpowiedział cichym przekleństwem. Po chwili tę samą nogę zarzucił mi na kolana. 
-Wiecie, gdzie Justin? - spytałam cicho, zawijając pięści w rękawach granatowej bluzy. 
-Pewnie robi dobrze jakiemuś pedałowi - odparł niewzruszony Zayn.
-Nie pytałam, co robi, tylko gdzie jest - warknęłam ostro. Każda wzmianka o Justinie z obcym mężczyzną bolała. Dlaczego? Bo sprawiała ból również Justinowi.
-A czy ja wyglądam jak jego niańka? Nie mam pojęcia, gdzie jest. Poszedł z jakimś kolesiem godzinę temu. Niedługo powinien wrócić. 
-Przestań się na niej wyżywać - wtrącił Niall. On zawsze, bez względu na okoliczności, stawał po mojej stronie. Nawet w licznych kłótniach z Justinem brał moją stronę. I patrzył na mnie tak inaczej.
Zayn puścił uwagę Nialla mimo uszu. Rozłożył się wygodniej na twardych deskach ławki. Przez chwilę całą trójką wpatrywaliśmy się tępo w punkt przed sobą. Niall w filar, Zayn w sufit, ja natomiast w schody prowadzące na powietrze. Mignęły podarte buty, potem czarne dresy, jego tors, aż w końcu wyraźnie zarysowana szczęka, para smutnych oczu i kosmyki włosów opadające na czoło. Reszta zaczesana na tył głowy. Sunął powoli nogami. Patrzył na mnie łagodnie i nieco groźniej na Zayna, którego ciężka noga wciąż przygniatała moje uda. Westchnął zrezygnowany. Spojrzałam na niego z żalem. Zaciskał szczękę i pięści w kieszeniach. On z każdym dniem coraz bardziej wstydził się tego, co robi. A mi było wszystko niebywale obojętne.
-Cześć - musnął przelotnie mój policzek i opadł na pierwszą deskę ławki. Z impetem strącił nogę Zayna. Nie był w humorze. 
Pogładziłam go po kolanie i odparłam uśmiechem. Nie będę pytać, jak minął mu dzień. Doskonale wiem, co robił, jak wiele wycierpiał i jak zadręczał się, biorąc każdą z win na swoje barki. Dlatego uśmiechałam się na siłę nieprzerwanie. Nie wiem, dlaczego. Justin i tak wiedział, że uśmiech nie był szczery.
-Pójdziesz ze mną na cmentarz? Już kilka dni nie byłem u Jazzy.
Skinęłam nieznacznie głową. Wstałam i wzrokiem poprosiłam, by Justin położył dłoń na mojej. Podniósł się zaraz po mnie. Spojrzeniem pożegnał Nialla. Trzymając się za ręce, ruszyliśmy w stronę schodów. Wdarliśmy się na parter. Świerze powietrze popieściło twarz. Słońce poraziło oczy. Justin nieco opuścił powieki. W kącikach jego oczu utworzyły się zmarszczki. Pojawiały się również wtedy, gdy uśmiechał się szeroko. Bardzo rzadko miałam okazję je widywać.
Jak co dzień unikaliśmy głównych ulic i tłoku w centrum. Wybieraliśmy obrzeża, tereny opuszczonych fabryk, zaniedbane alejki w parku. Im mniej ludzi wokoło tym lepiej. Cmentarz pojawił się po piętnastu minutach spokojnego marszu. Marszu w ciszy. Rzadko kiedy rozmawialiśmy z Justinem o naszych lękach, o słabościach, o tym, co sprawia nam przyjemność i wywołuje unikatowy uśmiech. A kiedy zdobyliśmy się na rozmowę, zwykle łączyła się ze łzami i okazywaniem uczuć pod dachem baraku. 
Brama była otwarta. Lekko rdzewiała na metalowych prętach. Wąskie alejki prowadziły do każdego zakamarka cmentarza. Po obu stronach nagrobki z wygrawerowanymi nazwiskami. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Jeśli dobrze pójdzie, kiedyś sama będę spoczywała trzy mery pod ziemią, bez chociaż jednego zbłąkanego promienia słonecznego. Jeśli natomiast pójdzie źle, znajdą mnie po latach w ruderze na 18th Street. Do potwierdzenia tożsamości będą potrzebne badania genetyczne. Na betonie w baraku zostaną jedynie kości i strzępy pozostałych ubrań. Pogodziłam się ze swoim losem.
Przed nagrobkiem Jazzy stała niska ławka. Usiedliśmy na niej razem, ramię w ramię. Justin wbił wzrok w literę J przy imieniu, natomiast ja w wielkie B przy nazwisku. Pomnik z prawdziwego marmuru. Musiał być drogi. Lśniący, wypolerowany, jeszcze nowy. Justin schylił się i dotknął zimnej płyty wnętrzem dłoni. Musnął je, jakby pieszczotliwie. Zaśmiał się gorzko i objął mnie jednym ramieniem. Tym, po której stronie siedziałam. Oparłam policzek na jego ramieniu. Niewiele brakowało, by na kości policzkowej odznaczyła się kość jego barku. Marniał w oczach.
-Może to głupie, ale zastanawiam się, co czuła Jazzy, gdy Tyson trzymał pistolet przy jej skroni. Jestem ciekaw, jakie to uczucie. Bała się? A może nie docierało do niej, co tak naprawdę się dzieje i że zaraz zginie? W końcu to raptem ułamek sekundy. 
-Byłabym spokojniejsza, gdybyś myślał o czymś innym, Justin. O czymkolwiek, ale nie o śmierci. 
-Śmierć musi być przyjemna - odparł, jakby puścił moją uwagę mimo uszu. A ja nie mówiłam do ściany. Chciałam do niego dotrzeć.
-Przestań. Niepokoisz mnie coraz bardziej.
-Ja jedynie mówię, co myślę. Podaj mi choć jeden powód, dla którego śmierć miałaby być nieprzyjemna. Chociaż jeden.
Zastanowiłam się przez moment. Szukałam czegoś, co pozwoliłoby przekonać nie mnie, ale Justina. O tyle trudniejsze zadanie. Przyjemność psychiczna czy fizyczna? Spuściłam głowę i myślałam intensywnie. Szybko wpadłam na prosty banał.
-Po śmierci nie mógłbyś uprawiać seksu. - Spojrzałam na niego z szerokim uśmiechem. 
Justin wstrzymał na moment oddech. Nasze spojrzenia skrzyżowały się w drodze do pomnika. W pierwszej chwili nie przewidziałam reakcji Justina. Szybko jednak w jego oku zalśniła iskierka. Uśmiechnął się szeroko. Z ust uleciał mu nawet cichy chichot. Ten, który tak bardzo kochałam. Justin jest pięknym człowiekiem, ale z uśmiechem zyskuje kolejne miejsca w górę na drabinie piękna. 
-Jednak jesteś wariatką, młoda - roztrzepał moje włosy i opadł miękko na moje kolana. Przytulił policzek do uda. Westchnął głośno. Tak głośno, że usłyszała go nawet Jazzy w zaświatach. - Okay, to jest argument. Tym razem wygrałaś.
-Wiem, jak cię przekonać. - Nachyliłam się i dotknęłam wargami jego ust. Przytrzymał moją twarz, całując mnie dłużej, namiętnie. Już dawno nie otrzymałam od niego tak czułego pocałunku. Znów poczułam się jak w pierwszych dniach naszego związku. Serce biło mocniej. Krew płynęła szybciej. Oczy dostrzegały więcej. Dusza czuła mocniej.
-Wspomniałem właśnie pogrzeb Jazzy. Wiesz, sądziłem, że przez całą godzinę będę zalewać się łzami. A w rzeczywistości może uroniłem kilka, nie więcej.
-Wypłakałeś się wcześniej. Nie miałeś czym płakać. 
-Wszystko zostało na twoim ramieniu - zaśmiał się gorzko. Położył się na plecach. Głowę trzymał na moich kolanach. Mogłam nieustannie przeczesywać jego włosy uciekające spod obszernego kaptura. Czasem miałam ochotę go złapać, przytulić i nie puścić. Nigdy. Ewentualnie wycałować na śmierć. Kochałam go, co tu dużo mówić?
W moich oczach pogrzeb przebiegł inaczej, ale nie czułam potrzeby, by wspominać o tym Justinowi. Niektóre rzeczy lepiej pozostawić tylko i wyłącznie dla siebie. Nie każdą myślą powinniśmy się dzielić



Pełni obaw zatrzymaliśmy się kilkanaście metrów przed tłumem pogrzebowych gości. Najbliżej świeżo rozkopanej ziemi stała matka Justina wraz z partnerem. Niewiele dalej zaniedbany mężczyzna  w starym, spranym garniturze. Gdzieniegdzie czerń materiału przebijała szarość. Był nieogolony, twarz miał zniszczoną, wzrok senny. Może był pod wpływem alkoholu, być może na nieprzerwanym kacu. Uchwyciłam wzrok Justina. Skinął ledwo zauważalnie głową. To jego ojciec. Justin zacisnął szczękę i bez wytchnienia wpatrywał się w tatę z nienawiścią. Jakby chciał wypalić mu w pochylonych plecach dziurę.
Justin potrzebował kogoś, kogo mógłby chwycić i przelać na niego część emocji. Stanęłam krok przed nim. Objął ramionami moją talię, dłonie skrzyżował na podbrzuszu i splótł palce. Sam nie dałby rady. Zaczęłam dostrzegać, jak istotną rolę pełnię w jego życiu. Byłam nie tylko chusteczką higieniczną, ale również pamiętnikiem.
-Dziękuję, że jesteś tu ze mną, młoda. Sam chyba nie dałbym rady przyjść, zebrać się w sobie, odważyć.
-Daj spokój, nie dziękuj. Nie masz za co.
-Ja nie mam za co? Żartujesz? - Jego głos rozbrzmiał przy moim uchu nieco głośniej. - Mam tyle powodów, by ci dziękować, że nie starczyłoby dni w roku na wyliczenie wszystkich.
-Zmieniasz się w poetę, Justin. Niedługo zaczniesz pisać dla mnie wiersze.
-Skąd wiesz, że już nie zacząłem? - Spojrzał na mnie tajemniczo. Nie potrafiłam stwierdzić, czy żartuje i szuka małego powodu do uśmiechu, czy mówi szczerze, z głębi serca i od pewnego czasu przelewa uczucia na skrawki papieru.
-Nie żartuj ze mnie, proszę - sapnęłam zawiedziona, przyjmując do wiadomości pierwszą z dwóch opcji. Była bardziej wiarygodna. Choć patrząc na to z innej perspektywy, list Justina, który dostałam podczas pobytu chłopaka w areszcie, był naprawdę wzruszający i sprowokował więcej łez niż wszystkie smutki razem wzięte i dwukrotnie pomnożone.
-Nie żartuję, mała. Piszę czasem, gdy śpisz. Wyglądasz jak aniołek. Jesteś moją jedyną i największą inspiracją.
Obrzuciłam go podejrzliwym, ale również rozczulonym spojrzeniem. Brwi zmarszczyłam, usta zacisnęłam w cienką linię.
-I nie żartujesz sobie ze mnie?
Chłopak energicznie pokręcił głową i położył na sercu otwartą dłoń. Moje słoneczko. Chwyciłam jego ramiona i otuliłam nimi ciało. Dawały przyjemne ciepło i bezpieczeństwo. Wiedziałam niestety, że bezpieczna mogę być tylko tam, gdzie nie zaznałabym krzty szczęścia.
-Często miałem jej dość - zaczął smętnie. Z bezpiecznej odległości przyglądaliśmy się, jak ksiądz wygłasza ostatnie kazanie, a matka rodzeństwa zalewa się łzami. Proponowałam Justinowi, byśmy podeszli kilka kroków bliżej. Odmówił stanowczo. - Często miałem jej serdecznie dość - powtórzył - ale teraz nie mogę pogodzić się z myślą, że już nigdy nie usłyszę jej irytującego głosu.
- Jeśli chcesz, mogę być irytująca za nas obie - zachichotałam, sprzedając mu delikatnego kuksańca w prawy bok.
-Mimo wszystko obejdę się bez tego. - Pocałował mnie z czułością w czubek głowy. - Po prostu będzie mi tego brakować. Będzie brakować mi jej. Zanim cię poznałem, była najbliższą mi osobą. A zginęła przez własną głupotę. Chyba jej tego nie wybaczę, nawet po śmierci. Że też musiała być tak nieodpowiedzialna. Skończona idiotka.
-Justin, wiesz, że o zmarłych nie mówi się źle? Ona chciała nam pomóc, nie wiń jej za to.
-Ja już nawet nie winię Jazzy. Jestem wściekły na samego siebie. 
-Więc nie bądź - wtrąciłam pospiesznie, zanim zdążyłby zarzucić na barki kolejną winę. - Nie zrobiłeś nic, za co powinieneś mieć do siebie pretensje. 
Tym sposobem ucięłam niewygodną rozmowę. Ścisnęłam dłoń Justina i krótko cmoknęłam jego ramię. Zawsze tu będę. Zawsze dla niego. Musiał obejść się z myślą, że nie pozostawię mu chwili na wytchnienie.
Po skończonej uroczystości każdy z gości złożył kondolencje na dłonie matki Justina. W tej ciężkiej chwili ona sama zbliżyła się do ojca rodzeństwa. Może nie był dobrym człowiekiem, ale z pewnością strata córki nie była dla niego łatwa. Widziałam wyraźnie, jak wycierał w rękaw nos i prawe oko. Przy grobie pozostali już tylko piękna kobieta z nowym, nieznacznie młodszym partnerem. Wtedy Justin dał mi znak spojrzeniem. Ruszyliśmy powoli. Pewnie, choć kroki były wolne, leniwe. Matka Justina spojrzała na nas z żalem. Oboje - i Justin, i Pattie - potrzebowali rozmowy. Szczerej, płynącej prosto z serca. Bez świadków. Ścisnęłam lekko ramię szatyna, by dodać mu tym gestem otuchy i odwagi. Podziękował uśmiechem. Ten uśmiech znaczył w moich oczach więcej, niż jakiekolwiek słowa, nawet najszczersze. Odeszłam wgłąb kolejnej alejki, pozostawiając Justina samego. Również parter jego matki odszedł. Podążał krok w krok za mną. Słyszałam jego ciężkie tąpnięcia na suchych, oszronionych liściach. Nagle zdałam sobie sprawę, jak mi zimno. Zmarzłam natychmiast. Wystarczyło, że Justin puścił moją dłoń.
-Jak długo znacie się z Justinem? - zagadał, doganiając mnie w bramie.
Spojrzałam na niego zniesmaczona, ale postanowiłam powstrzymać się od nieprzyjemnego, niegrzeszącego grzecznością komentarza.
-Kilka miesięcy. Nie wiem dokładnie. Przestałam liczyć czas.
Skinął głową na znak, że rozumie. A prawda była taka, że nie rozumiał nic. Nie rozumiał mnie. Nie rozumiał nas. Nie rozumiał naszego uczucia.
-Chodzisz na dworzec Michigan Central Station, mam rację? - Teraz natomiast wkroczył w grupę tematów, na które nie zamierzałam zaczynać rozmowy. Nie odpowiedziałam, a on dalej naciskał. - Nie musisz przede mną udawać. W zasadzie nie pytałem, tylko stwierdziłam.
Spojrzałam na niego surowo. Uśmiechał się, pewny siebie. Bogaty biznesman. W jego życiu głównymi wartościami były pieniądze, dobra materialne i seks. Wiedziałam to. Oni wszyscy byli tacy sami. Nie zdziwiłabym się, gdyby zdradzał mamę Justina.
-Czego ty ode mnie chcesz? - warknęłam na niego. Nie sądziłam, że mój głos zabrzmi tak dobitnie. 
-Nie denerwuj się, kochanie. Ja tylko...
-Nie mów - syknęłam - do mnie - warknęłam - kochanie - na koniec uniosłam głos. Każde słowo oddzielałam sporą przerwą od kolejnego. - Nie jestem i nigdy nie będę twoim kochaniem.
-To się dopiero okaże. - Oblizał wargi w sposób bynajmniej nieprzyzwoity.
-O czym ty mówisz? - Moje bojowe nastawienie nie ustępowało. Z każdym jego słowem wzbierało na sile. Szykowało się do bitwy. W razie konieczności pójdzie również na wojnę.
-Oboje wiemy, że razem z Justinem potrzebujecie pieniędzy. I oboje również wiemy, w jaki sposób zarabiacie - zaczął z niesmakiem, zaplatając wokół wskazującego palca kosmyk moich włosów. Sparaliżowała mnie wściekłość. Nawet go nie odtrąciłam. - Masz tu kilka stówek i moją wizytówkę. - Wsunął kilka nowych, prostych banknotów w moją kieszeń. - Kiedy Ci zabraknie, po prostu do mnie przyjdź. Wiesz, gdzie mnie znaleźć. - Machnął mi przed nosem wizytówką. - I wiesz, co zrobić, by zarobić.
Odszedł, zostawiając mnie zupełnie zdezorientowaną, z kilkoma stówkami w kieszeni. Był obrzydliwy. Składał mi jawną propozycję seksu za pieniądze. Owszem, robiłam to na co dzień, ale z ludźmi, których nie znałam. A on nie dość, że był w stałym związku z matką mojego chłopaka, to jeszcze miał stały kontakt z moimi rodzicami. Prawdziwy oblech.
A mimo to parę tygodni później będę klęczeć przed nim i znosić jego jęki.



-W zasadzie nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego koleś mojej matki dał ci kasę. - Justin podniósł się z ławki, wyprostował nogi i lekko rozmasował kolana. 
Spięłam się na dźwięk pytania. Głos szatyna nie brzmiał podejrzliwie, ale mimo to zasiał we mnie nutkę obawy.
-Sama nie wiem - skłamałam. - Może po prostu zrobiło mu się mnie żal. A może pieniądze nie mieściły mu się w portfelu. Spytaj jego.
-Jakoś nie mam ochoty z nim rozmawiać. Wygląda na typowego bogacza, który szasta kasą na prawo i lewo. Nie znoszę takich typków.
Złapał moją dłoń. Ucałował jej wierzch. Wstałam chwilę po nim. Pozwoliłam się przytulić. Nigdy nie protestowałam, bo ten uścisk był moim szczęściem i nadzieją, zawartą w jednym geście. Ruszyliśmy z powrotem do bramy. Kilka minut przy grobie Jazzy wystarczyło, by Justin odżył i odzyskał energię. Nawet taki kontakt z siostrą stanowił dla niego sprawę kluczową. 
I ponowna cisza. Przez całą drogę, od cmentarza do baraków przy 18th Street. Nasze małe gniazdko. Może zimne, wilgotne, z porozbijanymi ścianami i nieszczelnym dachem, ale wspólne, gdzie mogę okazywać Justinowi miłość, gdzie nie muszę wstydzić się tego, kim jestem. To lepsze, niż życie w szklanych ścianach willi i całodobowe przybieranie maski. Po czasie przyrastała do twarzy i zmieniała nas na stałe.
Justin jako pierwszy opadł na materac w rogu rudery. Wyciągnął proste nogi. Jego stopy kończyły się poza granicami materaca. Ziewnął głośno i mlasnął. Stałam przy jednej z dziur w ścianie i spoglądałam na niego czule. Był taki uroczy. Szybko zorientował się, że nie podeszłam do niego, że nie położyłam się obok, choć byłam równie zmęczona, a miasto pokrył mrok. Wyciągnął w górę rękę i czekał, aż poczuje na dłoni moją dłoń. Ukucnęłam po lewej stronie chłopaka. Prawe kolano strzyknęło głośno podczas przysiadu. Wpierw oparłam się na kolanach, a chwilę później usiadłam okrakiem na udach Justina. Nie chciałam niczego więcej. Tylko uścisku zapewniającego bezpieczeństwo i miłość. Położyłam się na jego klatce piersiowej. Na plecach czułam nikłe ciepło przetartego koca, na piersi temperaturę jego torsu, a na biodrach dłoni. W takich chwilach czułam prawdziwe szczęście. Nie takie cukierkowe, pokazywane w komediach romantycznych - wszystkich z jednolitym zakończeniem. Nasze szczęście naznaczone było smutkiem. Zasłużone.
Naraz krzaki wokół baraku zaszeleściły. Oderwałam się od Justina, z powrotem usiadłam. Zza jednej z dziur w ścianie zaczęła wyłaniać się szczupła postać średniego wzrostu. Smukłe, długie nogi, delikatnie rozszerzone biodra, wyraźne wcięcie w talli. Pokaźny biust, czarne włosy spływające po ramionach i w końcu twarz, której nie mogłam pomylić z żadną inną. W końcu kim bym była, gdybym nie poznała własnej siostry? Zatrzymała się w progu, rzuciła mi przelotne spojrzenie. Na Justinie zatrzymała wzrok dłużej. Obdarzyła go szerokim, śnieżnobiałym uśmiechem, lecz szybko przywołała na twarz fałszywą skruchę.
-Hej. - Miałam wrażenie, że Vanessa mówi jedynie do Justina, a mnie traktuje jak powietrze. - Uciekłam z domu. Mogłabym zostać tutaj na jedną noc, ewentualnie dwie, w porywach do tygodnia?






~*~




Dramat, dramat, dramat! Kogo posłucha Justin? Serduszka czy kutaska? :)

poniedziałek, 5 października 2015

Rozdział 29 - Wieczność bez cierpienia, za chwilę smutku z tobą...

Justin

Pierwsze przesłuchanie. Później policjantka ponownie wyszła. Wróciła po kilku minutach z wyższym stopniem policjantem. Usiedli przy biurku i kontynuowali przesłuchanie. Polały się łzy. I moje, i Nataszy. Moje w złości, Nataszy przez obecność obcego mężczyzny w pomieszczeniu. Zapełnili połowę strony drobnym, pochyłym pismem. Postawili stempel nasączony granatowym atramentem. Złożyli dwa podpisy i dali do podpisu nam. Spojrzałem na długopis spod byka. Nie zapisałem nawet jednej litery od kilku lat. Pamiętam jeszcze, jak się pisze? Takiej umiejętności się chyba nie zapomina. Nie przeczytałem bazgrołów funkcjonariuszy. Podpisałem od razu.
Wyszli z pokoju, uprzednio przysuwając krzesła do biurka. Nataszka ponownie opadła na moje kolana. Wtuliła policzek w udo i zaczęła płakać. Pochyliłem się nad nią tak jak wcześniej, objąłem rękoma. Była taka cieplutka. Drżała w moich ramionach i zasypiała po długim, męczącym dniu. Wskazówki zegara wiszącego na ścianie ustawiły się na godzinie jedenastej w nocy. Za oknem panowały egipskie ciemności, a pomieszczenie oświetlała tylko jedna słaba żarówka, w dodatku nieznacznie pęknięta. Ja również chciałbym przyłożyć policzek do poduszki i zasnąć choć na kilka chwil. Pocałowałem Nataszkę w czółko. I tak czekaliśmy na rodziców Nataszy, na moją matkę, pełni niepokoju, strachu, niepewności. Nie wierzyłem, że może być dobrze. Nie wierzyłem, że może być lepiej.
Naraz drzwi pomieszczenia skrzypnęły. Zaczęły otwierać się powoli. Jako pierwszy błysnął w progu mundur. A później dwie eleganckie sukienki i nogi zwieńczone szpilkami oraz dwa drogie garnitury. Rodziców Nataszy rozpoznałem natychmiast. Nasłuchałem się od nich wystarczająco wiele gorzkich słów. Drugiego mężczyzny nie rozpoznałem, natomiast kobieta wprawiła mnie w osłupienie. Szczupła, zadbana, mógłbym nawet zaryzykować stwierdzeniem piękna. Długie włosy spływały po jej ramionach, kręciły się przy końcach. Miały zdrowszy odcień czekoladowego brązu. Delikatny makijaż podkreślający oczy i wyrównujący koloryt skóry, a do tego kobiece perfumy. Musiały być drogie. Patrzyłem w jej oczy i widziałem oczy Jazzy, tylko mniejsze. Wydawała się być szczęśliwa. Chyba to tak bardzo mnie zdenerwowało. Nie miała prawa być szczęśliwą. Nade wszystko, rodzice Nataszy znali moją matkę i jej partnera. Niezła szopka.
-Nataszka - mama szatynki szepnęła z przejęciem. Ukucnęła przed córką. Ta jednak ani myślała spojrzeć na matkę. Podniosła się z moich kolan, wciągnęła nogi na krzesło i wtuliła się w moje ramię. Widziała tylko szarą bluzę. Zaciskała ją w piąstkach i moczyła łzami. Wciągnąłem Nataszę na kolana. Ufała tylko mi. - Córeczko, spójrz na mnie.
-Daj mi spokój - odparła stłumionym szeptem. Objęła moją szyję i mocno przytuliła. Wplątałem palce w jej włosy, otoczyłem talię ramieniem. Jakbym chciał utworzyć barierę pomiędzy Nataszą a jej matką. Pomiędzy nami a nimi. Pomiędzy pozornie gorszymi a pozornie lepszymi.
Czułem na sobie wzrok rodziców Nataszy. Czułem wzrok własnej matki. Próbowała uśmiechnąć się przez łzy. Nie odwzajemniłem krzywego grymasu. Skupiłem się na Nataszy i na składaniu pocałunków wśród jej włosów. Nigdy nie potrzebowała mnie tak bardzo. Cały byłem jej. Od stóp po czubek głowy. 
-Chodźmy do domu. Będziemy mogli porozmawiać na spokojnie - zarządził ojciec Nataszy, kładąc dłonie na ramionach żony. Kochali się, czy łączyła ich miłość do pieniędzy? Ciężko stwierdzić.
Nataszka zsunęła się z moich kolan. Stanęła na prostych nogach. Nie puściła mojej dłoni nawet na moment, a i mi nie uśmiechało się oddalać od Nataszy na większą odległość niż długość naszych ramion. Matka szatynki próbowała objąć ją, przytulić ostrożnie, ale piętnastolatka nie widziała poza mną świata. Znów pokazała, jak bardzo mnie kocha i że nie ufa nikomu poza mną. Przeszliśmy przez próg wprost na pusty korytarz. O tej porze na komisariacie panowała grobowa cisza. Żywy duch nie kręcił się między pomieszczeniami. Tylko my zakłócaliśmy nienaganny spokój. Posterunkowy spiorunował nas wzrokiem przy drzwiach. Przepraszam szanownego pana, że istnieję, że oddycham. Przed drzwiami powróciły wspomnienia. Jeszcze przed paroma godzinami stałem na tych samych schodach z Jazzy. Rozmawialiśmy nerwowo, wymienialiśmy porozumiewawcze spojrzenia. A teraz Jazzy nie było. Pozostało wspomnienie jej uśmiechu i zimne, martwe ciało.
Serce biło mi jak oszalałe. Jakbym mało dzisiaj przeszedł, jeszcze przemiana matki spędzi mi sen z powiek. Chciałbym móc z nią porozmawiać, nie kryjąc urazy. Mógłbym ją nawet przytulić, pierwszy raz po trzech latach. Byłem na to zbyt dumny. To może głupie, może niedojrzałe. Nie mogłem odwrócić się na pięcie i paść jej w ramiona. Ona tego chciała, ja tego chciałem, a było w nas zbyt mało odwagi na wykonanie pierwszego kroku.
-Natasza, chodź do samochodu - zarządziła matka szatynki, klepiąc dłonią szybę w tylnych drzwiach lśniącego wozu. Samochód, przy którym stanęła moja matka i próbowała przyciągnąć mnie wzrokiem wyglądał tak samo. 
-Bez niego nigdzie się nie ruszam. - Natasza postawiła sprawę jasno. Złapała moją dłoń. Spojrzała na swoich rodziców i na moją matkę. Później na nasze splecione dłonie, które ukryłem w obszernej kieszeni.
-W takim razie chodźcie. - Ojciec Nataszy otworzył tylne drzwi samochodu. Spojrzał na nas wyczekująco. Gdyby nie Natasza, pierdoliłbym to wszystko i wrócił na 18th Street, po drodze zahaczając o dworzec. Ale dopóki ona ciągnęła mnie za rękę, dopóki wbijała w moje kostki opuszki palców, podążałem za nią. Jak pies za swoim panem. Miłość za miłością. Pragnienie szczęścia za pragnieniem szczęścia. Zarzuciłem na głowę kaptur, po chwili zrobiłem to samo z kapturem Nataszy. I razem wsiedliśmy na tyły samochodu.
-Twoi rodzice sprawiają wrażenie, jakby nienawidzili mnie odrobinę mniej, zauważyłaś? - szepnąłem Nataszy na ucho. Ryk silnika przeszył powietrze. Świst rozbrzmiał w uszach, wpadając do samochodu przez jedno uchylone okno. Pomiędzy sufitem a szybą pozostała centymetrowa odległość.
-Dziwisz się? Może dostrzegli, że opiekujesz się mną jak brat. - Wzruszyła beznamiętnie ramionami. Nogi wciągnęła na skórzane fotele. Przykleiła się do mnie. Moja mała przylepka. - Z całym szacunkiem, ale twoja mama nie wygląda na zaniedbaną kobietę, która ledwo wiąże koniec z końcem.
-Co ja mam ci powiedzieć? - znów szepnąłem. Nie uśmiechało mi się, by rodzice Nataszy słyszeli naszą rozmowę. Może nie obrzucili mnie słownym błotem, ale nadal nie pałali do mnie sympatią. - Kiedy widziałem ją po raz ostatni, wyglądała dwadzieścia lat starzej niż teraz. Ten facet musiał ją zmienić.
-Jest piękną kobietą - skomentowała, chowając dłonie pod moją bluzę. Niczym małe kostki lodu. Zimne, chude, przy moim ciele rozgrzały się w mgnieniu oka.
-Jak twoja matka - odkaszlnąłem, wtapiając wzrok w wypolerowaną szybę. - I siostra.
Natasza gwałtownie uniosła głowę. Długie pasma włosów uderzyły mnie w twarz. Policzek piekł nieprzyjemnie. Co tu dużo mówić, zasłużyłem sobie.
-Zamknij się, dobrze ci radzę - zagroziła i wgniotła piąstkę w moje podbrzusze. Syknąłem głośno. Zwróciłem uwagę pani Reed, która zarzuciła głową na tył samochodu. Upewniając się, że siedzimy grzecznie na fotelach, odetchnęła i wróciła do obserwowania pustego pasa ruchu. 
Samochód przyspieszył, by zdążyć na zielonym świetle na skrzyżowaniu. Spojrzałem przez tylną szybę. Moja matka wraz z nowym partnerem trzymali się parę metrów za nami. Rosło we mnie zdenerwowanie. Mocniej przytulałem Nataszę, by w bliskości z jej ciałem ukryć emocje. Dziewczyna drżała w moich ramionach, ale nie płakała. Przy rodzicach była inną Nataszą, pozbawioną uczuć, udającą zimną i niewzruszoną.
Naraz ujrzałem na tyle wycieraczki listek tabletek przeciwbólowych. Ukradkiem schyliłem się. Wsunąłem dwa palce pod wycieraczkę. Wyciągnąłem leki powoli, bezszelestnie. Poklepałem Nataszę po ramieniu. Nieprzytomnie spojrzała na mnie spod zamykających się powiek. Ujrzała na mojej twarzy cień ekscytacji. Spojrzałem znacząco na swoje kolana, gdzie między jedną a drugą nogawką położyłem tabletki. Natasza usiadła prosto i wypuściła jeden długi, przeciągły wydech. Chrząkając pod nosem, wydostała z listka kilka tabletek. Połowę dała mi, połowę zamknęła w swojej dłoni. Połknęliśmy wszystkie, jedna po drugiej, licząc na chociaż chwilowe otępienie. Ale nic nie przyszło. Tylko grobowa cisza, pogrzebowy smutek i przedśmiertny ból w każdej kończynie, w każdym organie, w każdym zakamarku duszy.
Noc była ciemna, bezgwiezdna. Granat nieba przykryła warstwa chmur. Wiatr krzyczał, a może śpiewał. W każdym razie nie potrafiłem go zrozumieć. Ani jednego słowa. Natasza zasnęła w drodze do domu. Pochrapywała słodko na moich kolanach. Głaskałem ją po głowie. Mały aniołek. Odpoczęła przez moment. Mogła zapomnieć o każdej przykrości. Może teraz, we śnie, przeskakiwała z chmurki na chmurkę, może wystawiała łagodną buzię na promienie słoneczne, może jadła wielkimi łyżkami lody czekoladowe, uśmiechając się, a w kącikach jej ust siedziały pozostałości czekolady. Chciałbym spotkać się z nią we śnie i przeżyć kilka beztroskich chwil.
Stanęliśmy pod domem. Silnik zgasnął. Mężczyzna schował kluczyk do kieszeni. Pociągnął klamkę w drzwiach. Zamek szczęknął w chwili otworzenia drzwi. Chłodne powietrze wpadło do samochodu. Matka Nataszy odwróciła się na fotelu i spojrzała na mnie łagodnie, później na córkę. Dałbym sobie rękę uciąć, że uśmiechnęła się mimowolnie. 
-Jest taka śliczna - szepnęła, gładząc policzek Nataszy. - Moja córeczka. 
Wysiadłem z samochodu na zamieciony chodnik. Nawet jeden liść nie biegał po asfalcie. Jak w mieście z klocków Lego. Żadnego śmiecia, żadnej suchej gałązki. Na 18th Street można było znaleźć wszystko, od ususzonych kwiatów, przez opakowania po zeszłorocznych jogurtach, po strzykawki regularnych narkomanów. Ojciec Nataszy chciał zanurkować na tyłach samochodu i wziąć ciało córki na ręce. Ubiegłem go ostrym spojrzeniem. Byłem słaby i wycieńczony, ale swojej kruszynki nigdy nie zostawię. Podniosłem drobinkę i wyciągnąłem z samochodu. Lekka jak piórko, drobna jak mała dziewczynka. Przytuliłem ją do piersi. Zacisnąłem dłoń pod jej kolanami, drugą przy żebrach. Jeden pocałunek złożony na czole i ruszyłem w stronę drzwi za matką Nataszy. Otworzyła je przede mną i wpuściła do wnętrza willi. W salonie paliła się mała lampka, również z górnego piętra padała wąska smuga światła. 
-Daj mi ją, zaniosę Nataszę do jej pokoju. Nie wiesz, gdzie to jest. - Ojciec Nataszy z całą pewnością darzył mnie mniejszą sympatią niż jej mama. 
-Zdziwiłby się pan, jak wiele ciekawych rzeczy robiliśmy na jej łóżku. Więcej niż pan ze swoją żoną w ciągu ostatniego roku. - Nie powstrzymałem się przed ciętym komentarzem.
-Uważaj na słowa, młody człowieku - zagroził, zatrzymując mnie przed schodami. Zacisnął dłoń na moim ramieniu i nerwowo spojrzał mi w oczy.
-Mówię tylko to, co myślę. - Wzruszyłem ramionami i wdrapałem się po schodach na piętro. 
Chciałbym powiedzieć, że schody skrzypnęły pod ciężarem moich kroków, lecz tutaj schody były z kamienia. W dodatku wypolerowano każdy skrawek. Lśniły. Czułem się nieswojo. Otoczenie było mi obce. Każda figurka na komodzie była więcej warta, niż wszystko, co kiedykolwiek miałem i będę miał. Dopiero pokój Nataszy wyglądał w miarę normalnie. Kilka ubrań pozostałych na fotelu. Prześcieradło pościągane w rogach łóżka. Na biurku bałagan. Kilka otwartych książek i porozrzucane kartki w kratkę, a na nich długopis i ołówek. Wyglądało na to, że od ostatniej ucieczki Nataszy nikt nawet nie zajrzał do jej pokoju. Nikt nawet nie podniósł koszulki z krótkim rękawem z podłogi. 
-Połóż ją na łóżku i zejdź do nas na dół, Justin. - Moje imię w ustach matki Nataszy nie brzmiało nawet przesadnie obcesowo. Kobieta wyszła z pokoju i przymknęła pomalowane białą, olejną farbą drzwi.
Opuściłem ciało Nataszy na świeżą pościel. Ostrożnie, łagodnie. Natychmiast wtuliła się w poduszkę, objęła ją ramionami. Wypuszczała świszczący oddech w materiał przyozdobiony wyszytymi serduszkami i gwiazdkami. Pocałowałem ją w czoło i wstałem. Na półce zawieszonej nad łóżkiem siedziało kilka pluszaków. Biały misiek trzymający serducho w łapkach. Obok niego pies o orzechowej barwie sierści. Dalej pluszowy słoń z uniesioną w górę trąbą. Na samym końcu półki krył się mały, czarny miś o smutnych oczach. Mieścił się w dłoni. Schowałem go głęboko wewnątrz kieszeni. Na wszelki wypadek chciałem mieć chociaż małą pamiątkę po Nataszy. Coś, co zawsze przypominałoby mi o jej uśmiechu, o jej zapachu, o gładkiej skórze na policzkach i o jej miłości.
-Trzymaj za mnie kciuki, młoda. Może twoi rodzice mnie nie zjedzą - mruknąłem przed wyłączeniem światła. Następnie ciemność zalała pokój. I tylko cichy, miarowy oddech odbijał się od ścian.
Położyłem prawą dłoń na poręczy schodów. Schodziłem powoli. Tak, by schody nie skrzypnęły pod moimi stopami. Ale znów zapomniałem, że tu nawet podłoga jest wyższej klasy. Kamień przecież nie skrzypiał. Droga po prostych schodach ciągnęła się w nieskończoność. W salonie byli już wszyscy - rodzice Nataszy, moja matka i jej partner. Tego ostatniego zmierzyłem wzrokiem. Pierwszej opinii nie wyrobiłem sobie dobrej. Spoglądał na ludzi przez pryzmat pieniędzy. Najwidoczniej moja matka również zaczęła.
-Usiądź, musimy porozmawiać. Może to i dobrze, że Natasza zasnęła.
-Z pewnością dobrze - przytaknąłem. - Odpocznie od wszystkiego przynajmniej przez chwilę.
Zostawili to bez komentarza. Usiadłem na skórzanej kanapie. Kobiety siedziały na drugiej sofie na przeciwko. Mężczyźni stali za ich plecami. Jakby wydali na mnie wyrok. Patrzyli złowrogo. Naprawdę nie chciałem tu być. Byłem wyrzutkiem pomiędzy bogaczami. Nie wiedziałem nawet, jak mówić, by dorównać im. Winny pomiędzy niewinnymi. Rozluźniłem się. Atmosfera w salonie była wystarczając gęsta, bym nie musiał dodatkowo spinać mięśni. Odezwą się w końcu, czy zamierzają milczeć i obserwować każdą plamę na moich butach?
-Nie rozumiem tej całej szopki - warknąłem w końcu. Moja noga nerwowo podrygiwała na panelach. - O czym chcecie ze mną rozmawiać?
-Chcemy wiedzieć, co wydarzyło się dzisiaj, dlaczego zostaliśmy wezwani na komisariat, co z Jazzy, Justin. - Na wzmiankę o siostrze boleśnie ścisnęło mnie w żołądku. Spojrzałem matce w oczy. Wyrażały cień troski.
-Chcemy wiedzieć wszystko, od początku do końca, bez owijania w bawełnę. Potrafisz opowiedzieć nam o wszystkim? - Ojciec Nataszy uniósł zniecierpliwiony brwi. On kipiał niecierpliwością? Co ja miałem powiedzieć?
-Wszystko? W porządku, niech będzie wszystko - postanowiłem, rozsiadając się wygodniej na kanapie. Tapicerka nie należała do wygodnych, ale nie narzekałem. - Jazzy, moja siostra, jeszcze zanim uciekła z domu, zaczęła spotykać się z Tysonem. Był dilerem narkotykowym, miał powiązania z niebezpiecznymi ludźmi. Jazzy zamieszkała z nim. Przez pewien czas podkradała mu dragi i zawsze dawała mi. Potem pojawiła się Natasza. Chodziła z nim do łóżka za narkotyki.
-To nieprawda - przerwał stanowczo pan Reed. - Nasza córka nie zrobiłaby czegoś takiego. Nie jest dziwką.
-Proszę sobie w to wierzyć, a jak pan dojrzeje, opowiem panu, jak naprawdę wygląda jej życie. - Potraktowałem go ostrym spojrzeniem i wróciłem do historii ostatnich godzin. - Jazzy przyszła do nas pod wieczór. Na chwilę po seksie. - Nie twierdzę, że denerwowanie rodziców Nataszy stało się moim hobby, ale ich zaciśnięte w złości szczęki sprawiały satysfakcję. - Tyson dowiedział się, że Jazzy go okradała. Chcieliśmy iść z tym na policję, ale tam nas wyśmiali. Potraktowali jak robaki. Wtedy Tyson i jego znajomi od interesów porwali Nataszę. Kiedy razem z Jazzy dotarliśmy do opuszczonej fabryki na obrzeżach, kazałem jej zostać na zewnątrz i pod żadnym pozorem nie wchodzić do środka. Zabrali Nataszę w podziemia. Gdy zszedłem do piwnicy - przerwałem, by zaczerpnąć powietrza. Obraz rozpaczy, łez i bólu stanął mi przed oczami. - Ci faceci gwałcili ją. Brutalnie. Bezlitośnie. Nieludzko. Nie mogłem nic zrobić. Trzymali mnie. Nie pozwolili się poruszyć. Musiałem patrzeć, jak ją traktują, jak ją gwałcą. - Stanowczo walczyłem ze łzami. Początkowo walkę wygrywałem. 
Matka Nataszy nie była tak silna. Również moja uroniła kilka łez, szepcząc coś niezrozumiałego pod nosem i przykładając do rozchylonych ust dłoń. Teraz nikt nie śmiał mi przerywać. Nawet Pan i Władca Reed.
-Próbowałem uspokoić Nataszę, pocieszyć, do cholery. Wtedy po schodach zbiegła Jazzy. Zagroziła Tysonowi, że zadzwoniła po policję i żaden z nich nie wymiga się od tego, co zrobili. Dorwali ją. Tyson strzelił. Rzucił jej jeszcze ciepłe zwłoki na moje stopy. Patrzyłem w jej martwe, otwarte oczy. Na stróżkę krwi wypływającą z ust. Mam ten widok, do cholery, przed oczami. Miała zostać na górze. Miała nie schodzić. Miała być żywa! - Wstrząsało mną poczucie winy i świadomość, że nie byłem odpowiedzialnym bratem.
Matka zalała się łzami. Jej partner próbował nieudolnie pocieszyć ją i wesprzeć, głaszcząc jej chude ramiona. Nie dodałem nic więcej. Nikt tak naprawdę tego nie potrzebował. Przez kilka minut salon zalewała cisza mieszana z nieśmiałym łkaniem obu kobiet. A ja byłem twardy i nie dałem po sobie poznać, że byłem naładowany emocjami jak granat materiałem wybuchowym. Skórzana tapicerka uwierała coraz bardziej. Wierciłem się, przesiadałem z pośladka na pośladek, ale i tak marzyłem tylko o tym, by wyjść i donośnie trzasnąć za sobą drzwiami.
-Kochasz tę dziewczynkę, prawda? - Mama spojrzała na mnie przez łzy, a potem wymownie rzuciła spojrzenie na schody, po których wniosłem Nataszę jak księżniczkę w dniu ślubu. Że też nigdy nie będę mógł być dla niej księciem, który uratuje ją przed złem w srebrnej zbroi na białym koniu.
-Może kocham, nic ci do tego - warknąłem złowrogo. Mój głos wydał się niższy niż zazwyczaj. Przez gardło razem ze słowami przebiegła uciążliwa chrypa.
-Naucz się szacunku do matki, gówniarzu - zgromił mnie jej partner. 
-Na szacunek trzeba sobie zasłużyć - powiedziałem pewnie. Nie miałem wątpliwości, że ona na ten szacunek nie zasłużyła. Rozmawialibyśmy inaczej, gdyby wstawiła się za mną przed brutalnością ojca jeden raz. Jeden pieprzony raz.
-Sypiasz z nią? - zaatakował ojciec Nataszy.
Naprawdę mocno zmarszczyłem brwi. Wstałem powoli z kanapy, on stanął dwa kroki przede mną. Był dwa centymetry wyższy. Spoglądał złowrogo. Chciał mnie zastraszyć? Nie bałem się go. Nie czułem respektu. Jedynie obrzydzenie w stosunku do jego postawy, do pieniędzy, do intonacji każdego pojedynczego słowa. Z paszczy zionął odrazą. Nie jestem pewien, czy gdyby nie liczyła się dla niego pozycja w społeczeństwie, przyjechałby na komisariat tak szybko. Tylko matka Nataszy zdawała się przejmować jej losem. Żadne z nich nie kochało córki w małym ułamku tak mocno jak ja. 
-Czegoś tu nie rozumiem. Co to ma, kurwa, do rzeczy? To nie pańska sprawa, czy z nią sypiam czy nie. Nic nie jest waszą sprawą. - Wtedy mówiłem już do wszystkich. - Udajecie przejętych, wpieprzacie się w nasze sprawy. Żyliśmy przez długie miesiące na ulicy. Sami. I żyjemy nadal, prawie wszyscy. Gówno was powinno interesować, co robimy, jak zdobywamy pieniądze...
-A jak zarabiacie? - wtrącił nerwowo Reed. Cholerny adwokacik działał mi na nerwy.
-Puszczamy się na dworcu za marne kilka dolarów. Nigdy tego nie zrozumiesz, siedząc z nosem w papierach. - Już chciał mi przerwać, ale nie dopuściłem go do głosu. - Tak, pana córeczka też to robi. Puszcza się z facetami starszymi niż pan.
-Nie waż się tak mówić o mojej córce. Nie masz do niej szacunku.
-Ja nie mam szacunku? To wy traktowaliście ją jak śmiecia, dlatego uciekła. Ja zająłem się nią jak siostrą, zaopiekowałem się nią, troszczyłem, pokochałem, do cholery. Natasza od pierwszego dnia jest dla mnie ważniejsza, niż dla was kiedykolwiek była.
-Justin - odezwała się łagodnie moja matka. - Teraz może być już wszystko dobrze. Natasza wróciła do domu, ty pojedziesz z nami. Oboje wyjdziecie z uzależnienia, wszystko się ułoży, zobaczysz. Ona skończy szkołę, ty znajdziesz pracę. Będziecie mieli wszystkiego pod dostatkiem. Możemy zagwarantować ci lepszą przyszłość.
Parsknąłem suchym, ironicznym śmiechem. 
-Jesteś tak samo zepsuta, jak oni wszyscy - omiotłem szybkim spojrzeniem pozostałą trójkę cholernych bogaczy. - Tak samo pazerna. Tak samo niczego nie rozumiesz. 
Wtedy odgłos małych stóp spłynął po schodach. Odwróciłem głowę. Na ostatnim stopniu stała Natasza. Wzrok miała jeszcze nieprzytomny, usta lekko spierzchnięte i rozchylone. Obudziły ją nasze krzyki. A mogła odpocząć chociaż godzinkę, chociaż pół. Mogła zapomnieć o bólu i poniżeniu. A teraz wróciła świadomość i całe zażenowanie uderzyło w nią ze zdwojoną siłą.
-Co się dzieje? - szepnęła nieprzytomnie i przetarła oczy piąstką zaciśniętą tak mocno, że pobladły jej kostki.
-Nie zamierzam brać dłużej udziału w całej tej szopce - prychnąłem, patrząc z nienawiścią na dorosłych. Ojciec Nataszy nawet teraz wysyłał służbowe sms'y. To ostatecznie przepełniło czarę goryczy. - Idziesz ze mną, czy zostajesz? - zwróciłem się do szatynki, wyciągając przed siebie dłoń. Rozpaloną, szorstką dłoń. Przykryła ją mała, chłodna.
-Głupie pytanie.
Pospiesznie otworzyłem drzwi wyjściowe. Wybiegliśmy przed dom. Wiedziałem, że nasi rodzice tym razem nie odpuszczą tak łatwo, dlatego wciągnąłem Nataszę na tyły wili. W tym czasie oni wybiegli z domu. Zrozpaczone krzyki kobiet rozniosły się echem w obie strony ulicy. Odgłos szpilek i ciężkich męskich kroków. Jeszcze moment, a znikną za zakrętem. Nie puściłem dłoni Nataszy nawet na moment. Patrzyłem jej w oczy, choć widziałem jedynie zarys smukłej twarzy rozjaśnionej uliczną latarnią. Oddychała szybko, rozglądała się na boki. Zdezorientowana, zaspana, wycieńczona.
-Napijesz się ze mną dzisiaj? - tchnąłem w jej wargi. Stopniowo uspokajałem jej oddech. Serce biło w klatce piersiowej szatynki wolniej i wolniej. 
-A masz co pić?
-Widziałem pokaźnych rozmiarów barek twoich rodziców. Wystarczą nam dwie butelki. Oni nie wrócą tak szybko. Będą chcieli nas znaleźć. W tym czasie wrócimy, zabierzemy, co mamy zabrać i wyjdziemy niezauważeni.
Natasza była zbyt zdezorientowana, żeby odpowiedzieć, a co dopiero się poruszyć. Pociągnąłem ją za rękaw z powrotem do drzwi. Przekroczyliśmy próg domu. Pierwsza deska w podłodze skrzypnęła. W końcu coś, co nie jest dopracowane w najmniejszym calu. Natasza otworzyła szafkę z alkoholami, ja skryłem dwie pierwsze butelki pod bluzą. Miałem wyjść, kiedy kątem oka zauważyłem, jak Natasza rozsuwa szufladę w komodzie, wyjmuje kilka banknotów i upycha w kieszeni. Posłała mi znaczące spojrzenie. Grzechem byłoby nie skorzystać, zwłaszcza teraz, gdy oboje byliśmy na głodzie, nie było Tysona, u którego można by wziąć na kreskę i zdecydowanie brakowało sił, by iść zarabiać na dworcu.
Wybiegliśmy z willi jak zawodowi włamywacze. Przemknęliśmy przez bogatszą część dzielnicy, później biegiem przez centrum. Wykończeni wysiłkiem zwolniliśmy w okolicach pasma opuszczonych kamienic z nieszczelnymi dachami. Podczas zeszłorocznej zimy nocowałem w jednej z nich. Wróciłem na 18th Street po dwukrotnym pobiciu i kradzieży jedynej działki, na którą pracowałem od świtu do późnej nocy. W baraku przy ulicy może i było chłodniej, ale czułem się bezpieczny, bez kpiącego oddechu na ramieniu. Nie wrócę tam. 
Rząd rozbitych latarni ulicznych doprowadził nas pod sam płot rudery. Przyspieszyłem na ostatniej prostej, ale szybko powróciłem do poprzedniego tempa marszu. Natasza bowiem nie dawała rady. Była zbyt słaba. Przekonałem się o tym, gdy oboje opadliśmy na materac w baraku. Ja oddychałem ciężko, a jej oddech urywał się jak po wysiłkowym maratonie. Niemal mdlała. Położyłem jej głowę na swoich kolanach. Jak na posterunku i jak podczas późniejszej jazdy samochodem. Działo się z nią coś niedobrego. Zaczęła drżeć z zimna, lecz jej ciało było rozpalone. Spojrzałem w przestrzeń i wyraźnie dostrzegłem parę ulatującą z ust. Mroźne noce ruszały na łowy ofiar. Ofiarami byliśmy my.
-Jeszcze nigdy nie piłem whisky - stwierdziłem po kilku chwilach, wyciągając spod bluzy szklaną butelkę. - Nigdy nie było mnie na to stać. - Odkorkowałem butlę i wlałem w gardło kilka pierwszych łyków. Upragnione szczypanie dosięgnęło przełyku. Tak dawno nie miałem w ustach alkoholu. 
Natasza podniosła się powoli. Podpierała się na zgiętych w łokciach rękach. Trzęsła się, wyciągając przed siebie dłoń. Złapała butelkę i napiła się powoli. Przełknęła ledwie jeden łyk i znów opadła na moje kolana. Poczułem na policzkach łzy. Dotknąłem ich opuszkami palców, by przekonać się, że są prawdziwe i gorące. Nawet polizałem. Słone, jakby ktoś wsypał do nich bryłę soli. Łzy pociągnęły za sobą rzewny płacz, autentyczne spazmy, paniczne wycie tłumione we włosach Nataszy. 
-Nie płacz, Justin, nie płacz - wyszeptała, całując moje udo rozgrzanymi wargami, których temperaturę poczułem nawet przez ubranie.
-Przepraszam. - Próbowałem, starałem się, pociągałem nosem i ocierałem twarz rękawem. Ale zaraz znów wybuchałem. Łzy mnożyły się jak grzyby po deszczu. Powodów do płaczu przybywało. - To wszystko moja wina. Wszystko, bez wyjątku. Chciałbym, żebyś była szczęśliwa. Powinnaś wrócić do domu. Ale ja nie potrafię cię już puścić. Chcę, żebyś cały czas była przy mnie. Jeszcze do niedawna wszystko się między nami pieprzyło, pamiętasz? Ale po tych wszystkich kłótniach kocham cię jeszcze mocniej. Wiesz, jak się czułem, kiedy się kochaliśmy? Jakbym nagle pozbył się wszystkich problemów. Myślałem tylko o tobie i o tym, jak mi z tobą dobrze. Nie mogę cię stracić. Za bardzo cię kocham. To rozpierdala mnie od środka. Sama myśl, że kiedyś możesz odejść, albo że ja zrobię coś, przez co znikniesz. Tak cholernie się o to boję, bo wiem, że jestem do tego zdolny. Jedno niewłaściwe słowo, jeden gest, a moje szczęście, którego posmakowałem tylko dzięki tobie, może nagle zniknąć. 
-Chyba zapominasz, że ja nie kocham cię nawet odrobinę słabiej, Justin - wymamrotała, pociągając ze szklanej szyjki trzy łyki. Oparła się plecami o ścianę za plecami. Chwyciła moją dłoń i przytuliła ją do serca. - Mój najukochańszy na świecie mężczyzna. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, ile ci zawdzięczam. A teraz pijmy dalej, bo na trzeźwo jesteśmy dzisiaj zbyt smętni. 
-Pamiętasz, gdzie pierwszy raz przyznałem się do swoich uczuć do ciebie?
-Takich chwil się nie zapomina, Justin. Chciałeś wtedy skakać.
-I nadal chcę - przyznałem śmiało. - Obiecałaś mi, że kiedyś skoczymy.
-I skoczymy. Ale teraz jest za wcześnie, żeby się poddać. 
-Chcesz cierpieć jeszcze bardziej? - Kolejny łyk w moich ustach, kolejny łyk w ustach Nataszy. - Po skoku cierpisz tylko przez ułamek sekundy, kiedy twoja czaszka rozpierdala się na betonie.
-Wiesz, mi osobiście tamto miejsce kojarzy się z twoim pierwszym "kocham cię", a nie z rozbryzganym na asfalcie mózgiem, ale każdy ma inną definicję romantyczności. 
Zaśmiałem się krótko. Na ułamek sekundy zdołała mnie rozbawić. Za to ją kochałem. Szukała pozytywów tam, gdzie wszyscy widzieli jedynie zatrważającą czerń bez przebłysków bieli. Cholerna, kochana optymistka.
-Chciałem cię wziąć na tym dachu - przyznałem po kilku kolejnych seriach przykładania butelki do ust i podawania jej w kolejne ręce. 
-Dałabym się wziąć. 
-Jak wtedy, pod prysznicem? - Dałem jej kuksańca w bok, by choć na moment rozpromieniła śliczne usteczka w uśmiechu.
-Wtedy tym bardziej. Och, chciałam cię, chciałam.
-Nie bardziej niż ja. A potem przy każdej nadarzającej się okazji. - Pocałowałem ją w czoło. Przytrzymałem usta przy skórze chwilę dłużej. - Tak sobie teraz myślę, co by było, gdybym rok temu skoczył z tego dachu. Jazzy by żyła, cierpiałbym znacznie mniej, puszczałbym się krócej i odszedłbym, mając do siebie więcej szacunku. 
-Same plusy. - Uśmiechnęła się do mnie nieśmiało, opierając główkę na mojej klatce piersiowej. Otuliła nas kocem. Było mi tak ciepło. Tak cholernie, przyjemnie ciepło.
-Do niedawna najlepszą formą przekazywania emocji były odłamki szkła w nadgarstkach, co noc. Teraz uspokaja mnie krótka rozmowa z tobą. Wiesz dlaczego? - Natasza pokręciła głową. - Bo wiem, że mnie słuchasz. Zawsze będziesz słuchać. - Kolejny pocałunek na czole, kolejny łyk alkoholu. Potem całus wśród długich włosów i ponownie szkło przy ustach. - Wracając do poprzedniego, owszem, cierpiałbym mniej, nie przyczyniłbym się do śmierci osoby, którą kochałem i zawsze kochać będę, miałbym do siebie więcej szacunku i może wyrządziłbym ludziom mniej zła. Ale za to nigdy nie poznałbym ciebie. Oddam całą wieczność bez cierpienia, za chwilę smutku, ale z tobą. Ból domaga się, żebyśmy go czuli, ale nawet ten ból jest przy tobie przyjemny. Nie chcę nieskończoności, Natasza. Wystarczy mi ułamek sekundy przy tobie. 







~*~



Okay, pięć ostatnich zdań tego rozdziału mi się naprawdę podoba c;