Justin
-Mam wejść z tobą czy stać na czatach? - spytałem, gdy Natasza jak małe lwiątko, albo inny groźny kot (choć jeszcze niewyrośnięty) przeskoczyła przez ogrodzenie.
-Chodź ze mną - mruknęła, otrzepując kolana z ziemi. Podczas upadku zaryła jednym w zabłoconą trawę. - Musimy się włamać, powinieneś mieć w tym wprawę.
-Doskonale wiesz, że brzydzę się kradzieżą.
-Ale okradamy moich starych. Z tym ani ja, ani ty nie powinieneś mieć problemu.
-I nie mam. - Przeskoczyłem po niej, może nie tak zwinnie, ale kolana miałem czyste. - Gdybym miał, nie byłoby mnie tutaj, proste. Jesteś pewna, że nie ma ich w domu?
-Na podjeździe nie ma samochodu. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że dla nich bez samochodu to jak bez ręki czy nogi.
-I na pewno w domu nie ma nikogo?
-Davidem bym się nie przejmowała. A jeśli spotkam Vanessę... - wciągnęła ze świstem powietrze. Spuściłem wzrok. Ale hej, ona też mnie zdradzała. - Powiem tak, może nie wyrwę jej wszystkich włosów, ale bez wątpienia je przerzedzę. I pozbędzie się jedynek, a może i dwójek. W każdym razie nie jestem pokojowo nastawiona.
Wyobraziłem sobie kościste piąstki Nataszy umorusane krwią Vanessy. Nie powiem, widok podniecający, gdy dwie kobiety (bez znaczenia jak młode) biją się o ciebie. W zasadzie jedna by się tylko broniła, a druga wpadłaby w stan silnego wzburzenia, ale tę kwestię pozwolę sobie pominąć. Liczy się sam fakt.
Pień drzewa wspinał się po ścianie budynku i opierał o mur w pobliżu zamkniętego okna na piętrze. Zamkniętego. A mieliśmy nadzieję, że jednak ktoś je uchyli. Ale na co my liczyliśmy? Jest koniec grudnia, a parapet zawalony śniegiem.
-I co teraz? - spytałem odruchowo.
-Chyba nie rozumiem pytania. Nie przypominam sobie, żebyśmy zmienili plany. Wchodzimy, bierzemy co się da, wychodzimy. Nic skomplikowanego, żadnego alarmu, wystarczy wybić szybę, a później wszystko pójdzie już gładko.
Postawiłem stopę na najniższym konarze, ale cofnąłem ją pospiesznie.
-Nie było mowy o żadnym rozbijaniu okien.
-Chciałeś mieć wszystko podane na tacy? Nawet przy kradzieży trzeba się wysilić, chłopie.
I wspięła się na pierwszą gałąź, nie dając mi dojść do słowa. Gdy się kocha, czasem należy zapiąć na ustach kłódkę i wyrzucić klucz w cholerę. Ja czegoś wymagam i oczekuję, ona ma prawo do tego samego.
Wyraźnie nabrała w tym wprawy. Wspinała się jak zwinna kotka, już nie jak lwiątko. Z większą gracją i wdziękiem. Miałem przebłyski, gdy uderzało we mnie jej piękno. Przez większość czasu widziałem w niej młodszą siostrę. Zadziorną, ale też wrażliwą jak płatek róży, który zniszczy wiatr, deszcz i cała masa zjawisk.
-Nie szkoda ci tak ładnego okna?
Odwróciła głowę i prychnęła na moją uwagę. Zawinęła pięść w bluzę. Rozejrzała się po okolicy po raz ostatni i wciąż trzymając się gałęzi, uderzyła w sam środek szyby. Raz, ale porządnie, błyskawicznie. Nagły huk, później odłamki szkła spadły na trawę muśniętą śniegiem i w ostateczności w ramie okna zostały tylko okruchy przy krawędziach.
Najwyraźniej okna nie było jej szkoda.
W pokoju jakby nikt nie pojawiał się od miesięcy. Wszystko tak, jak zapamiętałem ostatnim razem. Nawet łóżko pościelone niedbale (innymi słowami, przykrywane przez Nataszę). Unosił się ten uwielbiany przeze mnie, anielski zapach. Dlatego nie rozpocząłem kradzieży od pieniędzy i biżuterii, ale od małej poduszki w rogu łóżka. Każdy ma jakieś materialne priorytety.
-Rozdzielmy się, tak pójdzie szybciej.
Dziś wolałbym wytapiać czas.
-Ja pójdę na parter, tam trzymają pieniądze. A ty idź do sypialni rodziców. W komodzie na przeciwko łóżka, w pierwszej szufladzie, jest biżuteria matki. A w mojej szafie sportowa torba. Bierz wszystko, ile się da.
Więc brałem wszystko, włącznie z maskotką skrytą pod rogiem pościeli. Na dnie szafy torba z paskiem na ramię, a sypialnia rodziców, ostatnie drzwi na wprost, zamknięta. Przymrużyłem powieki, sięgając po klamkę. Dopadła mnie dziwna obawa, że pchnę drzwi i przeszkodzę im w płodzeniu czwartego dziecka. Może i by się przydało, skoro najmłodsze tak zaniedbali.
Szuflada pękała w szwach. Wypełniało ją złoto i srebro, drogie, bardzo drogie. Zacząłem wszystkie kolczyki, zegarki i łańcuchy przeliczać na banknoty w lombardzie, albo u pierwszego z brzegu pasera. Wysunąłem szufladę z zawiasów i wysypałem jej zawartość do torby. Wypadł nawet klaser ze starymi, wartościowymi monetami. Ogromna pomoc dla Nataszy na lepszy start.
Naraz coś dotknęło mojej łydki. Podskoczyłem jak oparzony, bo nie spodziewałem się żadnego tarcia czy ruchu, a co dopiero miauczenia. Kiedy serce, które na moment stanęło, wznowiło bicie, spojrzałem pod nogi na małego sierściucha, który oplótł ogonem moją kostkę.
-Aleś mnie, kolego, przestraszył. - Wziąłem go na ręce, grzbiet popieściłem. Nie tak wnikliwie jak Nataszkę, rzecz jasna. Zamruczał w odwecie. Zostawił sierść na moim torsie. -Natasza, jak się wabi ten kot!? - krzyknąłem, by usłyszała mnie na parterze i miałem nadzieję, że nasz plan nie zawiódł, a dom rzeczywiście był pusty.
-Zazwyczaj zwracałam się do niego słowami spieprzaj zapchlony sierściuchu, więc możesz sam coś wymyślić.
Może był sierściuchem, ale nie chce mi się wierzyć, że zapchlonym. Spodobał mi się do tego stopnia, że już do końca trzymałem go na rękach. A torba przepełniona biżuterią stała się zaskakująco ciężka. Dobry znak.
Zszedłem schodami na parter, do salonu. Natasza przeszukiwała ostatnie szuflady w starej, zabytkowej komodzie. Z kieszeni wychylały się zwinięte pęki banknotów. Kradniemy tyle, a jej rodzice nawet nie zbiednieją. To się nazywa sprawiedliwość.
-Nie zakochaj się - rzuciła Natasza.
Głaskanie jej kota weszło mi w nawyk.
-Pyszczek ma uroczy, ale znam kogoś z piękniejszą mordką.
-Ale ja nie mam wąsów.
-Ciekawe jakby to było, gdyby dziewczyna z wąsami obciągała. - Zamknąłem na moment oczy. Próbowałem wyobrazić sobie ludzkie usta i kocie wąsy pomiędzy nogami. To nie na moją wyobraźnię. - Głupie uczucie.
-Dziewczyna z wąsami, to dopiero byłoby głupie. Podczas całowania włosy wchodziłyby ci do nosa.
-Mogę zabrać tego kota? Przywiązałem się do niego przez ostatnie pięć minut.
-Jeśli będziesz miał go czym karmić, proszę bardzo. Nikt za nim płakać nie będzie.
Ale rzecz jasna po chwili odłożyłem kota na kanapę, a on zadrapał skórzaną tapicerkę. Mądry zwierz. Pogłaskałem jego główkę ostatni raz. Łasił się jak moja Nataszka, gdy jest jej dobrze.
Wyszliśmy tą samą drogą, pozostawiając po sobie brak pieniędzy i biżuterii, podartą tapicerkę na sofie w salonie i porozrzucane po sypialni dokumenty. Swoją drogą, znalazłem w teczce skrytej na dnie szuflady dowody na to, że ojciec Nataszy ma młodszą kochankę. Powiedziałem o tym Nataszy, a ona tylko parsknęła śmiechem i stwierdziła, że oboje są siebie warci. Coś w tym było.
-Idziemy to opchnąć teraz - potrząsnęła torbą - czy już w Kanadzie?
-W Kanadzie - odparłem spokojnie. - Chociaż sam nie wiem, co łatwiej byłoby nam ukryć podczas przekraczania granicy.
Kłamałem jej prosto w oczy i czułem, że jestem bliki płaczu. Uśmiechała się, żywiła tak wielkie nadzieje. A ja utrzymywałem ją w stanie pozornego szczęścia. Dla jej bezpieczeństwa. I dla własnych celów. Dla własnych celów, które stanowiły podstawę jej nowego życia.
Zima, a co za tym idzie, nie tylko śnieg, ale również szybkie zachody słońca. Na dworzec główny Detroit dotarliśmy po zmroku. Przedarcie się przez całe miasto w dzień świąteczny było nie lada wyzwaniem. Korków na ulicy jako takich nie było, ale za to na chodniki wysypały się stada rodzin. Tacy szczęśliwi. Natasza im dorównywała. Tylko ja musiałem udawać. To znaczy nie musiałem. Robiłem to dla jej dobra. Wszystko dla jej dobra. Tym się usprawiedliwiałem.
-Musimy kupić bilety - stwierdziła Natasza po przejściu przez terminal i powrotnym wspięciu się schodami.
Na peronie stało parę osób.
-Ja to zrobię - wtrąciłem zaalarmowany.
Spojrzała na mnie podejrzliwie, ale sztuczny uśmiech rozwiał cień wątpliwości.
-A ty rozejrzyj się po peronach i znajdź pociąg - dodałem łagodnie.
Zszedłem w podziemia. To tam mieściły się kasy biletowe. W jedynym otwartym okienku, za którym starszy mężczyzna podkręcał siwego włosa, kupiłem bilet na najbliższy kurs do Toronto. Jeden. Tylko jeden. I z tym jednym wlokłem się z powrotem na peron przez najbliższe pięć minut. Aż Natasza zaczęła się niecierpliwić.
-Co tak długo? - spytała, spuszczając torbę na ławkę. - Myślałam, że stchórzyłeś.
-Natasza, musimy porozmawiać - powiedziałem, a głos mi zadrżał.
-Twoje oczy nie wróżą niczego dobrego - westchnęła. - Usiądźmy.
Torba z tysiącami dolarów nie miała już znaczenia. Natasza usiadła, a ja celowo zachowałem dystans i pomiędzy nami zmieściłaby się jeszcze jedna osoba. Ale ona sprawnie przesiadła się blisko mnie i złapała moją dłoń. A bardziej schowała swoją malutką wewnątrz mojej większej.
-Co się dzieje? Co się dzieje właśnie teraz, kiedy mieliśmy zacząć wszystko od nowa?
-I zaczniemy - szepnąłem. - Ale trochę inaczej, niż planowaliśmy. Natasza, ja nie jadę.
Zacisnęła pięść, poczułem to wyraźnie. Musnąłem jej skórę ustami. Nie rozluźniła uścisku. Westchnąłem więc, bo nic innego mi nie pozostało. A ona wciąż milczała, wiedząc, że milczenie rani mnie najmocniej.
-Natasza, odezwij się, proszę.
-Co to znaczy, że nie jedziesz? - spytała, obserwując tępo dolną partię filaru.
-Nie mogę. Nie potrafię. Nataszka, tobie się udało, więc nie możesz tu zostać. Ja nadal nie jestem czysty. - Widziałem jej reakcję. W ostatniej chwili zacisnąłem pięść. Inaczej szarpnęłaby ręką i tyle bym ją widział. - Posłuchaj mnie, młoda. Rozmawiałem z matką. Załatwiła mi miejsce na odwyku. Zrozum, że jeśli tu zostaniesz, kiedy ja będę na leczeniu, wszystko zacznie się od nowa. Zaczniesz brać, puszczać się. Nie chcę tego. Natasza, ty jesteś już na ostatniej prostej, zaufaj mi. Pójdziesz przed siebie i wyjdziesz z tego gówna. Ja nie jestem tak silny. Nie poradziłem sobie z tym sam, dlatego potrzebuję pomocy. I w końcu mi również się uda. Wtedy będziemy już razem.
Kłamałem. Kłamałem jak z najprostszych nut.
-Justin, nigdzie bez ciebie nie jadę, nie ma nawet mowy.
Spodziewałem się takiej reakcji. Czym przekonywać ją dalej? Pocałunkami czy oschłym tonem?
-Pojedziesz, dla mnie. Wyleczę się i do ciebie dołączę.
Kłamałem lepiej niż z nut. Kłamałem jak z obrazków w książkach dla przedszkolaków.
-Justin, nie dam rady sama - wybuchnęła płaczem. Jak pozornie nieaktywny wulkan lawą.
-Mała, dasz. - Chwyciłem jej policzki. - Dasz radę. Jesteś silniejsza niż ja. Silniejsza niż wszyscy, których znam.
-Boję się, nie rozumiesz!? - krzyknęła. Była rozchwiana emocjonalnie. By ją uspokoić, wystarczyło mocno przytulić.
-Myślisz, że ja się o ciebie nie boję? Myślisz, że mało nerwów kosztowało mnie podjęcie tej decyzji? - Całowałem ją bezustannie. To nie pomagało. Drżała coraz mocniej. A razem z nią i ja. - Kochanie, zrób to dla mnie, proszę. Nigdy o nic cię nie prosiłem, więc teraz proszę. Wyjedź stąd, zacznij beze mnie, a ja do ciebie dołączę. I wtedy będziemy już razem na zawsze, przysięgam.
-Przysięgasz - powtórzyła. - A potrafisz obiecać?
Wstałem z ławki i na chłodnej posadzce przyklęknąłem na jedno kolano.
-Tak jak cię kocham, tak obiecuję.
I po części obiecałem szczerze.
Po części.
Bo będziemy szczęśliwi. A gdzie - to już nie ma znaczenia.
-Też cię kocham, Justin - zapłakała. - Nie wyobrażam sobie choćby jednego dnia bez ciebie. Ile to potrwa? Powiedz mi, ile?
-Nie wiem, skarbie. Ale wtedy będzie już wszystko dobrze. Tak dobrze, jak jeszcze nigdy.
Tym razem nie skłamałem. Prawdy było aż nadto.
Wpadła w moje ramiona. Wpadła w nie ostatni raz. Przytuliłem ją tak mocno, że przez moment obawiałem się, czy nie połamałem jej wszystkich żeber. Ale ona objęła moją szyję tak ciasno, że sam nie mogłem oddychać. Pożegnania to największe gówno stworzone przez człowieka. O ile łatwiej byłoby powiedzieć krótkie cześć i odejść.
Chwyciłem torbę i ruszyliśmy do drzwi w ostatnim wagonie. Natasza płakała, a ja trzymałem się ostatkiem sił. Krótko po tym przegrałem walkę z samym sobą, a po moich policzkach spłynęły łzy.
-Obiecaj, że ci się uda - szepnęła, stając na pierwszym metalowym schodku pociągu. Była centymetr, może dwa ode mnie wyższa.
-Uda się nam - odparłem. Każda odpowiedź była wymijająca. Nie chciałem jej dłużej okłamywać. Łatwiej było zataić część prawdy. - Skarbie, chcę, żebyś była bezpieczna. Więc proszę, nie myśl o mnie za dużo. Pojedziesz do Kanady, tam zaczniesz wszystko od nowa. Jeśli kogoś spotkasz, mną się nie przejmuj. Bądź szczęśliwa, kruszynko.
Pękłem jak bańka mydlana. Już nie płakałem. Po prostu ryczałem i dławiłem się własnymi łzami. Ona ocierała je opuszkami kciuków, ale na nic się to zdało. Nie nadążała. Twarz zalaną miałem dowodami miłości. Nic nie widziałem. Przez zaszklone oczy przebijał się tylko zarys sylwetki należącej do osoby, która zmieniła mnie raz na zawsze.
-Justin, nie płacz - wychlipała. - Nie rób tego, nie żegnaj się. Wszystko się ułoży, przecież obiecałeś. Ty nie łamiesz obietnic, Justin. Nie złamałeś jeszcze żadnej.
-Będziemy szczęśliwi - powtórzyłem nieprzytomnie. - Będziemy, Nataszka. W tym nowym, lepszym życiu. Wtedy nie będzie już łez i smutku. Przysięgam. I przysięgam, że nigdy nie przestanę cię kochać.
-Proszę cię, nie płacz. - Złapała moją głowę i wtuliła w swoją pierś. Pierwszy raz to ona była ciepła, a ja skostniały jak lód. - Nie płacz, bo im więcej ty płaczesz, tym mocniej ja zaczynam.
Ale jej nie posłuchałem. To nie było takie proste. Ryczałem bardziej, teraz już nawet głośno. Pocałowałem jej obojczyk przez bluzę i strzepnąłem z niego dwa płatki śniegu. Trzymała mnie w ramionach ostatni już raz i dopiero poczułem, że była moim największym szczęściem. Losem wygranym na loterii w najgorszym momencie. Była dziewczyną, przyjaciółką, siostrą i mamą, która pogłaskała po głowie, a wszystkie troski znikały. Teraz również ściągnęła z mojej głowy kaptur i ucałowała czubek. Pośród moich włosów przepłynęły jej łzy. Głos uwiązł mi w gardle. Jeszcze moment, a rozmyśliłbym się i wszedł za nią do pociągu.
-Wyleczysz się, dołączysz do mnie i stworzymy naszą małą rodzinkę, tak? - Oparła czoło o moje, a oddechem ogrzała zmarznięty czubek nosa. - Tak będzie, mam rację?
-Będziemy szczęśliwi - wymamrotałem ponownie. Nie w odpowiedzi na jej pytanie. W odpowiedzi na pytania własnego serca. - Będziemy szczęśliwi, aniołku.
-Justin, nie rób tego, nie żegnaj się. Ten czas minie szybciej niż oboje myślimy. Zanim się spostrzegę, wysiądziesz z pociągu na dworcu w Toronto, a ja zaprowadzę cię do naszego małego gniazdka. Kocham cię, Justin.
Kiwałem tylko głową. Kiwałem i ściskałem powieki. Nie chciałem na nią patrzeć. Miała w oczach zbyt wiele nadziei, której ja już w sobie nie miałem.
-Będziemy szczęśliwi.
-Justin, nie płacz. Jeśli nie przestaniesz płakać, nigdzie nie pojadę.
Na to pozwolić nie mogłem. Odsunąłem się od niej i wytarłem twarz zbyt długimi rękawami. Pod powiekami łzy utworzyły cholerne jezioro, które spływało razem z krwią do serca. Wszystko, byleby nie wypłynęły. Wszystko, byleby ich nie zobaczyła.
-Mam dla ciebie list - szepnąłem. Wyjąłem z kieszeni zgniecioną kartkę, złożoną kilkukrotnie i szczelnie zamkniętą w pożółkłej kopercie. - Obiecałem ci dzisiaj tyle rzeczy. Teraz chcę, żebyś i ty mi coś obiecała. Przeczytaj go dopiero wtedy, gdy zaczniesz od nowa. Przeczytaj go, gdy tam, w Toronto, wszystko się ułoży, a ty bez skrupułów będziesz mogła nazwać się szczęśliwą. Natasza, obiecaj mi, że nie przeczytasz go wcześniej.
-Przysięgam - rozkleiła się. - Justin, będę za tobą tak cholernie tęsknić. Ale robię to dla ciebie, pamiętaj o tym.
Złożyłem kopertę w połowie i włożyłem do głębokiej kieszeni w jej bluzie, bezustannie patrząc jej w oczy.
-Obiecaj mi - powtórzyłem.
-Obiecuję.
-Kocham cię, Natasza. - Chwyciłem jej policzki i zostawiłem na tych słodkich wargach ostatni, pożegnalny pocałunek. Ten najsilniejszy. I najbardziej bolesny, bo odtąd pozostał wiecznym wspomnieniem. - Jeszcze będziemy szczęśliwi. W tym lepszym życiu.
Pociąg ruszył powoli z peronu numer siedem. Koła zatoczyły pierwszy obrót, lokomotywa wydała głośny świst. Zostałem na krawędzi, a jej postać oparta o drzwi oddalała się. Mogłem zacząć płakać na nowo. I jeszcze na koniec, nim wagon skrył się za zakrętem, przyłożyła dłoń do piersi, w miejscu, gdzie jej serce odżyło na nowo. Uczyniłem to samo. Dotknąłem serca i poczułem, jak bardzo boli. Jednocześnie piecze, kłuje, rzuca się w klatce piersiowej. I usycha. Powoli słabnie, pompuje coraz mniej krwi. Umiera.
Patrząc przed siebie nieprzytomnie, przemierzyłem każdy peron z osobna. Przechodziłem pod zadaszeniem i także pod otwartym, rozgwieżdżonym niebem, skąd sypał się drobny puch i osiadał na czubku mojej głowy. Tam, gdzie przed pięcioma minutami Natasza złożyła pocałunek przepełniony najszczerszą troską. Troską, jakiej nie doświadczyłem od nikogo innego.
Na końcu stacji, gdy odjechało już większość pociągów, ludzi na dworcu zabrakło, a latarnia po krótkim wahaniu zgasła, zszedłem na tory i ruszyłem przed siebie. Noc była chłodna, a ja mrozu nie czułem. Byłem zbyt pusty, by było mi zimno. Stawiałem krok za krokiem i każdy bolał, bo po każdym wzrastała świadomość. Moim celem stała się własna śmierć.
Rzecz jasna, nie było żadnego odwyku. Nie było też nowej szansy. Miałem ich w swoim życiu zbyt wiele, by otrzymać jeszcze jedną. Wiedziałem, że Nataszy uda się pod jednym warunkiem. Obok niej nie może być mnie. To ja byłem ciężarem u jej barku. To ja byłem elementem, który spowalniał ją w drodze na przód. Sama da radę. Ze mną nie. A dla jej dobra poświęciłbym wszystko. Nawet tak bezwartościowe gówno, jakie ludzie nazywają życiem. Poświęcić życie, to jak poświęcić przepłakane dni pełne deszczu i zachodzącego słońca. Poświęcenie życia to poświęcenie w rzeczywistości niczego. Natasza wyświadczyła mi przysługę. Dla jej dobra pozbędę się własnego istnienia - elementu, który nieustannie, dzień w dzień przypominał mi, że jestem tylko okruchem na tle nieograniczonej pustki.
Oślepiły mnie światła wytaczającego się zza zakrętu pociągu. Nie widział mnie. Ja również go nie widziałem. Ale czułem. Czułem zbawienie. Zamknąłem oczy po raz ostatni. Ujrzałem wszystko. Każdą chwilę smutki i każdą piękną, tylko z nią. Ujrzałem na nowo jej wystraszone oczy pierwszego dnia. Nie ufała mi, a ja jej. Nauczyliśmy się tego. Uczyliśmy się wzajemnie każdego dnia. Uczyliśmy się smaku przyjaźni, miłości, seksu, oddania i cierpienia. Teraz wiedziałem, że cały ten smutek nie poszedł na marne. Było warto walczyć, gdy na końcu czeka nagroda. Dla niej - nowe życie. Dla mnie - zbawienna śmierć.
Poczułem na wargach jej pierwszy pocałunek, ujrzałem nasz pierwszy taniec. Przy niej wszystko było pierwsze i nowe, a z jakiś względów jakby odwieczne i dobrze znane. Tyle wymienionych uścisków. Tyle zażytych razem działek. Tyle wypitych litrów taniego wina. Tyle wspólnych ran na nadgarstku. Tyle plam krwi. Tyle łez będących bezpośrednią przyczyną jej łez. I tyle miłości, bez której stanąłbym tutaj przed miesiącami.
Pociąg wynurzył się zza zakrętu. Kilkadziesiąt wagonów. Kilkaset rozpędzonych ton. I tylko jedna sekunda, będąca początkiem końca. Otworzyłem oczy i światła oślepiły mnie ponownie. Zanim jednak skończyłem to, czego nie udało mi się nigdy rozpocząć, spojrzałem w nieskazitelne niebo. Dom Boga, w którego nigdy nie wierzyłem. Dzisiaj zacząłem, ponieważ chcę wierzyć, że to nie koniec, a moje obietnice o szczęściu nie zostały rzucone jak słowa na wiatr.
Nim oddałem to, co najwięcej i jednocześnie najmniej warte, wyszeptałem do Nataszy ostatnie zdanie:
-Dzisiaj wrócę do domu, choć to ty jesteś bliżej nieba, niż ja kiedykolwiek będę.
A później ból odebrał mi zmysły. Ból nie fizyczny, który spowodowało żelazne ciało rozpędzonych wagonów. Ból wywołany myślą, że jeśli nieba nie ma, a Bóg to jedynie wymysł tych, którzy całym sercem pragną w niego wierzyć, nie miałem odwagi powiedzieć jej najważniejszego. Ocaliła mnie. Ocaliła jak rozbitka z tonącego statku. Ocaliła, bym mógł godnie umrzeć. Bym mógł oddać życie za kogoś, kto na nie zasłużył.
Odchodziłem ze świadomością, że zrobiłem wszystko, by jej szczęście nie było jedynie marną imitacją uśmiechu.
Odszedłem szczęśliwy.
~*~
Jedna łza za mną. Przed nami jeszcze epilog.